05 czerwca 2014, 21:58
Gołębie i wróbel

Twórcza spółdzielnia Sceny Poetyckiej i kolektywu Polskich Artystów w Londynie (ang. PAiL) w styczniu tego roku zainicjowała projekt teatru dyskusyjnego. Inscenizowane są sztuki młodych polskich autorów, po których wyciąga się publiczność na słówko. Najpierw, aby zaiskrzyło, pokazano dramat Doroty Masłowskiej pt. „Między nami dobrze jest”, stricte o Polakach, w reżyserii Heleny Kaut-Howson. Ostatnio, a był to weekend 23-25 maja, znowu podwójny spektakl i dwukrotna dyskusja, tym razem nad sztuką Maliny Prześlugi, autorki piszącej dla nieletnich. Interpretacja leżała w gestii Margot Przymierskiej, założycielki PAiL-u.

Ideą „Prób czytanych” jest przybliżanie publiczności mini-teatru o maxi-sprawach, które możemy oprzeć na wspólnym i międzypokoleniowym doświadczeniu emigranta, który albo opuścił ziemię dziadów na zawsze; albo jest człowiekiem światów równoległych, zaczepionym między tu i tam; lub tu urodzonym, z bagażem minionych pokoleń stamtąd. Na „Próby czytane” uprasza się przybyć z ochotą zabrania głosu.

Różnimy się ładnie. Po raz drugi w tym cyklu, w piątkowy wieczór solidna grupa około dwudziestu dyskutantów weszła ze sobą w dialog, przeważnie z zainteresowaniem dla przedmówcy, miejscowo tylko przekrzykując się bez znieczulenia.

Pospołu, pomiędzy

Międzypokoleniowy dialog, żywy i stały, nie z doskoku i nie dorywczo, wychodzi naszej polonijnej społeczności głównie na tle teatru i historii. Autentyczną i twórczą jest współpraca Sceny Poetyckiej z PAiL-em. Sceny, tworzonej przez aktorów, którzy znaleźli się w Londynie w latach 80. i stworzyli za sprawą Urszuli Święcickiej Teatr Nowy, nową jakość, która wyrosła wtedy, gdy Hemar w Ognisku Polskim był już przeszłością i nieustannie wspominaną legendą. Nowy trwał do roku 1991, potem POSK, za wyjątkiem dziecięcej Syreny obecnej w jego przestrzeni do dzisiaj, nie miał już swojej trupy dla dorosłych. Przez kilkanaście lat, teatr tego polskiego ośrodka był osierocony. Ożywał głównie premierami sztuk na gościnnych występach z kraju, aż pojawiły się pierwsze odgłosy dzisiejszej Sceny Poetyckiej. To nie przelewki – zdarzyło się to aż dziesięć lat temu!

Zrealizowana w Jazz Cafe kilka miesięcy temu sztuka Masłowskiej, była pierwszą próbą współpracy najmłodszej fali emigracyjnej, z ustatkowanymi już nie-emigrantami, lecz obywatelami kraju, w którym się zadomowili. Wraz z PAiL-em pojawili się nowi aktorzy, nawet jeśli niezupełnie profesjonalni, z niewielkim lub prawie żadnym doświadczeniem, to i tak podniecająco nietutejsi, nieposkowi. Scena co rusz przysposabia sobie nowych współpracowników. Oby jeszcze powrócił Paweł Zdun z Manchesteru; oglądaliśmy go w 2012 roku w dwóch spektaklach, perłą był w „Perłach PRL-u”. W trzeciomajowym spektaklu „Pan Tadeusz Remix 2014″ objawił się Damian Dudkiewicz, a tym razem, na pewno warto zapamiętać: Katarzynę Paradecką, Dominikę Mari i Adama Wittka, którzy wystąpili w kolejnej odsłonie kooperatywy międzypokoleniowej, będącej w dodatku mostem między polskim Londynem, a krajem. Czekamy wciąż na dramat napisany współcześnie, na obczyźnie, a póki co, Margot Przymierska wzięła na warsztat sztukę, którą ponownie napisała autorka nieemigracyjna. I choć w sztafażu ptasio-kocim ukrył się człowiek uniwersalny, to przecież stworzyła go polska ulica. Na niej się wychował.

Wszystko na chwilę

„Dziób w dziób” to sztuka dla starszaków, które już rozumieją, że święty Mikołaj jest symbolem, a nie przybyszem zza światów i z tego powodu ani się nie gniewają, ani się nie smucą. „Dziób w dziób” to perspektywa jednej i tej samej platformy, dla dzieci i dorosłych, poza narodowością, czasem i przestrzenią. Malina Prześluga w dramacie niedużym, ale wysyconym zdyscyplinowaną treścią, skondensowała problemy uniwersalne. Opowiada o mechanizmach rządzących grupą, w której pojawia się obcy element i narodzinach wspólnoty, która nie boi się różnorodności. Jest to rzecz o zacietrzewieniu wodza, poszukiwaniu akceptacji i równowagi między tym, co zrobić można i trzeba, a tym, o co nie można kruszyć kopii. Jest to również mała rozprawka o powinnościach i bajka zwierzęca. Uczy i bawi, jak u Ezopa, La Fontaine’a i Krasickiego.

Oto do Jazz Cafe zawitał zwierzyniec. Zlazły z kart sztuki opublikowanej w „Dialogu”: gołębie, wróbel i kotka. Zacietrzewiły się, a z tumultu tego wyrosła rozmowa.

Czego boją się Polacy, jaki obcy jest dla nich groźny? – Każdy, który nie wymachuje biało-czerwoną flagą – padła jedna z odpowiedzi. Obcego Polak boi się, bo w ostatnich wiekach, na minionym 45-leciu skończywszy, obcy chciał Polaka wykończyć. Problem narasta, nad Wisłą dotyczy sfery obyczajowej, ale w kontekście jawnych zagrożeń, może się orzeł schować za Belgią, Norwegią, czy Brytanią, gdzie w tubylcach rodzi się gniew. Dlaczego? Pytaliśmy siebie nawzajem, a musimy szukać odpowiedzi do skutku. Nic nie jest dzisiaj tak ważne, jak to właśnie poszukiwanie, bo jeśli go zaniechamy, możemy tego nie przeżyć.

W naszej postmodernistycznej erze kultury instant, wszystko płynie i rozpuszcza się zbyt szybko, bo nie jest budowane z trwałych i autentycznych wartości, lecz z migawek postępu. Ów postęp straszy.

Wędrujemy z kraju do kraju, gnani niezupełnie wolnym wyborem, bo gdzie praca, tam i wynajęte poddasze, pokoik, mieszkanie z agencji. Na chwilę, na rok, na dwa. Lepiej nie wieszać obrazów, bo w cudzej ścianie zrobi się dziura. Tymczasowość, w jakiej żyjemy, potęguje ów lęk przed obcym. By go zrozumieć, a potem nawet polubić, potrzebne jest bezpieczeństwo. Gdy znika, obcy staje się winnym. Tak jak teraz, gdy miejscowi najchętniej wysłaliby „ich” i nas do wszystkich diabłów, skądkolwiek pochodzą.

Tymczasowość to modlitwa do Madonny ze Skype’a, wiszącej na ścianie pokoju, z którego do komputera przemawia mama, demonstrująca kwiaty przysłane jej pocztą. Skype’a można by włączyć na stałe, wtedy żyłoby się jakby ze sobą, żoną i dziećmi w sąsiednim pokoju. Dotknąć i powąchać włosów się nie da, ale zawsze można ich przynajmniej wyłączyć, jest pozytyw.

Wiele znamy oznak tymczasowości, która zarządza nie tylko emigrantem. Jest stanem ducha, nie nauczonego przywiązań, by miał nieskrępowaną wolność wyboru. Duch, któremu nigdy nie narzucono żadnych ograniczeń, nie wie czego się trzymać, nie wie skąd jest i czego mu trzeba. Czuje się zagubiony, samotny. Wypełnia swoją przestrzeń przedmiotami, miłostkami i dziesiątkami powierzchownych, mało znaczących i pustych znajomości. I dalej nie wie, co mu doskwiera.

Bez narzucania

Jednym z głównych wątków dyskusji w Jazz Cafe było pragnienie akceptacji przez grupę. Główny bohater sztuki, wróbel Przemek (Wittek), którego rodzina wyrzuciła z gniazda, bo przyczynił się do śmierci brata, próbuje zaprzyjaźnić się z bandą gołębi, ubranych w kibolskie dresy. Taką sugestię inspiracji dla tej sztuki wspomina w jednym z wywiadów Malina Prześluga.

Gołębie tolerują wyłącznie siebie. Usiłują być przebiegłe, ale oczywiście nie radzą sobie z kotką Dolores (Paradecka), która je lekceważy, ale dla zasady odstrasza. A wróbel robi swoje. Delikatnie i cierpliwie, stopniowo gołębie oswaja. Wykazuje się sprytem i zdrowym rozsądkiem. Nie narzuca się i szanuje miejscowe obyczaje. Nieznajomy taki, jak ten wróbel, to marzenie. Ma w sobie pokorę, ale również odwagę, która różni się od tępej brawury Zbigniewa, wodza bandy, gruchającego o konieczności pomszczenia domniemanej śmierci Janusza. Wróbel tylko przez moment głupieje i wbrew sobie, za cenę akceptacji, zaczyna głosić gołębią wyższość nad maluczkimi.

W pewnym momencie naszej rozmowy, ktoś zapytał, czy naprawdę aż tak ważne i konieczne jest bycie akceptowanym, czy koniecznie trzeba i warto o to zabiegać? Odmienność łatwiej uszanować, gdy nie jest się na nią skazanym.
Elżbieta Sobolewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_