19 sierpnia 2014, 17:12 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Gdzie jest pan Józek?

627 Polaków skorzystało z pomocy londyńskich organizacji charytatywnych, dedykowanych ludziom bezdomnym, od kwietnia 2013 do kwietnia 2014 roku. W całym mieście, liczba osób bez domu waha się w granicach sześciu i pół tysiąca. Polacy bezdomni, do niedawna byli największą grupą narodowościową wśród migrantów z nowych krajów UE, stanowili bowiem ilościowe odzwierciedlenie liczbowej nadwielkości polskiej emigracji po 2004 roku. Obecnie, w bezdomności oddaliśmy jednak pole Rumunom, którzy na ulicach Londynu zadomowili się w liczbie 730, jak odnotował doroczny raport „Street to Home 2013/14″, opierający się na danych zebranych przez organizacje, świadczące pomoc bezdomnym i zrzeszone w sieci, finansowanej przez władze Londynu.

Raport sporządziła organizacja St Mungo’s Broadway. I niestety przyznaje w nim, że w porównaniu z latami 2012 – 2013, liczba ludzi bezdomnych wzrosła w Londynie o jeden procent. Stało się tak wbrew buńczucznym zapowiedziom burmistrza Borysa Johnsona, który w 2010 roku deklarował, że poradzi sobie z obliczem Londynu jako miasta, w którym również żyją ludzie bez domu.

…Hello Mr Lewinski, proszę się nie denerwować, nie jest pan więźniem. Ma pan kogoś przy sobie, aby czuwał nad tym, żeby nie wychodził pan z oddziału bez niczyjej wiedzy. Pańska pamięć jest w złej kondycji i martwimy się, że jeśli wyjdzie pan ze szpitala, nie będzie pan mógł odnaleźć powrotnej drogi...
…Hello Mr Lewinski, proszę się nie denerwować, nie jest pan więźniem. Ma pan kogoś przy sobie, aby czuwał nad tym, żeby nie wychodził pan z oddziału bez niczyjej wiedzy. Pańska pamięć jest w złej kondycji i martwimy się, że jeśli wyjdzie pan ze szpitala, nie będzie pan mógł odnaleźć powrotnej drogi...
Wiosną 2010 roku weszły w życie przepisy, zgodnie z którymi osoby żyjące w Wielkiej Brytanii ponad trzy miesiące bez pracy i nauki są natychmiastowo deportowane do kraju rodzinnego. Biorąc pod uwagę przypadek polskiego emeryta, pana Józka, i jego absolutną ekonomiczną nieprzydatność dla państwa, nie sprawdziła się dewiza brytyjskości jako tej, która udziela schronienia, jest owym sanktuarium, do czego tak lubią odwoływać się, społecznie wyczuleni, wyspiarze. Pan Józek, po tym, jak się „ujawnił”, czyli trafił do szpitala, był jeszcze w Londynie niespełna miesiąc. W ciągu dwóch tygodni organizacja, która miała go pod swoimi skrzydłami, Thames Reach, przygotowała dla niego dokumenty z polskiego konsulatu w porozumieniu z Australian High Commission, dzięki współpracy z zaprzyjaźnioną organizacją w Polsce znalazła miejsce, w którym zamierzała wstępnie ulokować chorego na demencję bezdomnego, po czym kupiła bilety. Około trzech tygodni temu, pan Józek opuścił Anglię. Czy chciał wyjeżdżać? – Jemu było to obojętne – uważa Alicja. Pewnie wolałby zostać z nią. Obywatel nie wiadomo w sumie jakiego kraju, czy Polski, z której wyjechał kilkadziesiąt lat temu, czy dalekiej Australii, którą też opuścił, pewnie z postanowieniem niewidzenia jej więcej. W Londynie zajmowała się nim jedna z flagowych organizacji, specjalizująca się w niesieniu pomocy bezdomnym.

Idea a pan Józef sobie

„W Thames Reach wierzymy, że każdy człowiek, któremu pomagamy to indywidualna historia, która warta jest opowiedzenia. Tylko słuchając tych opowieści możemy pomóc ludziom odbudować ich życie” – brzmi jedna z dewiz organizacji, blisko współpracującej z urzędem burmistrza. W 2010 roku, zgodnie z ideą lansowaną przez Borysa Johnsona, Thames Reach skompilowała, prawdopodobnie kompletnie bezużyteczny przewodnik internetowy, który miał służyć propagowaniu działań oczyszczania stolicy z ludzi bezdomnych krajów Europy centralnej i wschodniej. Kampania nosiła hasło „Routes Home” i raczej nie jest celowym nawiązaniem do powojennego pokpiwania w stylu „Polacy go home”. Thames Reach skupia się na odsyłaniu z Wielkiej Brytanii zagubionych i nieporadnych emigrantów do krajów rodzinnych. Być może nie ma w tym pomyśle nic zdrożnego, o ile jest on realizowany zgodnie z ideami, w imieniu których pozyskiwane są na ową szczytną działalność fundusze. W ramach idei mieści się troska i zaangażowanie w życie drugiego, mieści się empatia, tak pięknie deklarowana dewizą Thames Reach. Obecnie prowadzi ona kolejną akcję w duchu „drogi do domu”.

London Reconnection Project dedykowany jest ludziom z uzależnieniami i problemami socjalno-finansowymi z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy wyrazili chęć powrotu do kraju. Jeremy Swain, dyrektor organizacji, oraz Megan Stewart, jedna z menedżerek Thames Reach, podczas spotkania w polskiej ambasadzie w Londynie, w 2013 roku, mówili, że program odnosi spodziewane efekty, a repatriacje się udają. W Londynie organizacja ta działała z poznańską Barką. W Polsce współpracuje z Monarem.

Poszukiwany

Józef Lewiński ma krótkie włosy i wąsy, które nosi niezmiennie, od kilkudziesięciu lat. Kiedyś były czarne i gęste, teraz są siwe i już nie takie jak dawniej. Jest niewysoki, dobrze zbudowany i ma niebieskie oczy. O sobie mówi: Józik.

„Spróbuj Józika a będziesz niewyobrażalnie lucky” dopisał długopisem na liście, zostawionym mu przez jedną z lekarek, która się nim zajmowała. Józef, który nie pamięta swojej przeszłości i właśnie nie wiadomo, gdzie się podział. Prawdopodobnie nie mieszkał w Polsce od lat, wyszedł i nie wrócił, w Rożnowie, około 50 kilometrów od Poznania.

„Hello Mr Lewinski – pisze lekarka – Proszę się nie denerwować, nie jest pan więźniem. Ma pan kogoś przy sobie, aby czuwał nad tym, żeby nie wychodził pan z oddziału bez niczyjej wiedzy. Pańska pamięć jest w złej kondycji i martwimy się, że jeśli wyjdzie pan ze szpitala, nie będzie pan mógł odnaleźć powrotnej drogi (…).”

Kiedyś były czarne i gęste, teraz są siwe i już nie takie jak dawniej. Jest niewysoki, dobrze zbudowany i ma niebieskie oczy. O sobie mówi: Józik.
Kiedyś były czarne i gęste, teraz są siwe i już nie takie jak dawniej. Jest niewysoki, dobrze zbudowany i ma niebieskie oczy. O sobie mówi: Józik.
– Alicja zabierz mnie stąd, ja nie chcę tutaj być – mówił. – Nie zdawał sobie sprawy w jakiej jest sytuacji, czuł się zamknięty, jak w klatce – opowiada wolontariuszka, która kilka razy odwiedziła go w szpitalu. – Dlaczego akurat tam go wysłali? Nie pamiętał rodziny. O synach dowiedziałam się dopiero podczas trzeciego spotkania. Może znajomi, sympatia, pytałam go. Ale nie pamiętał – zamyśla się Alicja.

Jak informuje Itaka, polskie Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych – każdego roku policja odnotowuje około 17 tysięcy zaginięć obywateli polskich w kraju i za granicą. Ludzie giną bez względu na wiek, płeć i status społeczny. Giną z powodu chorób (fizycznych, psychicznych), wypadków, codziennych problemów i kiedy padają ofiarą przestępstw.

Pan Józef „Józik” Lewiński zaginął wkrótce po swoim przyjeździe z Anglii do Polski. Kiedy ta gazeta trafia do rąk czytelnika, może okazało się, że już się odnalazł, lecz jeśli nie, to może jest już w drodze do jakiegoś domu. Do żony, o której kiedyś raz wspomniał, do syna, którego nie widział może od trzydziestu lat, a może od kilku. Nie wiadomo gdzie jest, oby tylko nie był tam, gdzie nie chciałby być.

Nie wiadomo jak, kiedy i dlaczego trafił na ulice Londynu, skoro kilkanaście, trzydzieści, a może i więcej lat mieszkał w Australii, gdzie wypracował sobie w kopalniach emeryturę. Potem niby był w Polsce, dokąd dotarł po latach, i jak twierdził czy może tylko żartował, udało mu się tego dokonać na gapę. Potem znalazł się w Anglii. Po co, dlaczego? Nie mówił. Tylko tyle, że znowu na gapę. Pod skórą coś pewnie jest prawdą, chociaż i tak szczątkową.

– Śmiech był ze szczoteczką, którą mu kupiłam, bo była na osiem zębów, a on ma cztery. Jest otwarty do ludzi, wesoły, chociaż jak przychodziłam, to zastawałam go smutnego, siedział osowiały. Ożywiał się dopiero przy mnie. Dowcipkował, snuł plany, nawet mi się oświadczał – śmieje się Alicja. Jest wolontariuszką w East European Advice Centre. Na początku lipca zadzwonił do biura telefon ze szpitala Saint Thomas, informujący o polskim, 72-letnim bezdomnym. Pytano, czy nie mógłby go ktoś odwiedzić.

– No to się zgłosiłam, odwiedzałam go kilka razy w tygodniu. I od pierwszej chwili polubiłam – mówi Alicja. Wspomina również, że bardzo dobrze mówił po angielsku, więc pewnie jednak był w tej Australii. – Wyglądał dobrze, na oko był zdrowy, nic mu nie dolegało. Ale problem w tym, że ma demencję, nie powinien być zdany sam na siebie, wymaga opieki. Nie pamiętał swojej przeszłości, co robił w Polsce, po co znalazł się w Anglii, gdzie mieszkał, niczego się właściwie o nim nie dowiedziałam, oprócz strzępków informacji. Na przykład to, że urodził się w Pacanowie. Przypomniał sobie dwójkę synów. Jeden zmarł na białaczkę, a drugiego nie widział około 30 lat, tak twierdził, ale czy tak było? Kiedy umawiałam się z nim, że za chwilę pomacham mu z dołu, wychodząc ze szpitala i żeby stał przy oknie i czekał, to nigdy go już tam nie było. Nie pamiętał, że przed chwilą się umówiliśmy. Zapominał momentalnie. Co się z nim teraz dzieje? – zastanawia się. – Dlaczego nie dopilnowano, żeby trafił do ośrodka opieki, tylko pozwolono mu wyjść, przecież wiadomo było, że on nie będzie wiedział, dokąd pójdzie – mówi Alicja.

Pan Józek na oko jest zdrowy, więc jak chciał, tak zrobił. Udało mu się, gdyż zabrakło przepływu informacji i znacząco więcej zaangażowania w doprowadzenie jego sprawy do końca. Do rozwiązania, które zapewniłoby podopiecznemu organizacji Thames Reach bezpieczeństwo. W tym przypadku oznaczało to dopiero znalezienie właściwego ośrodka i dowiezienie go tam. Zabrakło troski prawdziwej, realnego zaangażowania, więc gdzie jest pan Józek, nie wiadomo.

– Na moje oko na pewno nie jest alkoholikiem, nie ma zniszczonej twarzy – dodaje jeszcze Alicja. Do jego czerwonego portfela schowała mu święty obrazek. Ma w nim też list od lekarki. Właściwie tłumaczy on jego sytuację, o ile ktoś się Józkiem w ogóle zainteresuje. W okolicach Rożnowa, około 50 kilometrów od Poznania.

Elżbieta Sobolewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Elżbieta Sobolewska

komentarze (0)

_