20 września 2014, 15:32 | Autor: Piotr Gulbicki
Starsi Bracia Indianie

– Indianie Kogi uważają, że obecna cywilizacja białego człowieka jest zgubna w skutkach i prowadzi do zatracenia świata. A oni, jako Starsi Bracia, mają obowiązek udzielać nam rad. W potocznym rozumieniu uważamy ich za prymitywnych, a dokładnie w taki sam sposób oni postrzegają nas – mówi filmowiec i fotograf, doktorantka Birkbeck University, Agata Lulkowska w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Ameryka Południowa to twój drugi dom.

– Tak można powiedzieć, chociaż – póki co – tam nie mieszkam. Ale na pewno to moja miłość, którą wyssałam z mlekiem matki. Według rodzinnych opowieści, mama będąc w ciąży słuchała dużo muzyki latynoskiej, natomiast kiedy byłam rocznym bobasem spędzaliśmy wakacje nad polskim morzem, w czasie których spałam w małym wigwamie. I tak mi już zostało.

Miasto jest trudno dostępne, zlokalizowane w środku dżungli / Fot. Archiwum autorki
Miasto jest trudno dostępne, zlokalizowane w środku dżungli / Fot. Archiwum autorki
Spanie w wigwamie?

– Też. Podczas moich egzotycznych wypraw różnie bywa, a do Ameryki Południowej jeżdżę regularnie od wielu lat.

W celach naukowych?

– Zaczynałam z czystej ciekawości, jako turystka. Podczas pierwszej eskapady przez miesiąc podróżowałam po Chile, Argentynie i Brazylii, zwiedzając stolice oraz główne miastach tych krajów. To była najbardziej cywilizowana wyprawa ze wszystkich, jakie potem odbyłam. Spałam w hotelach, byłam w znanych miejscach, nie zbaczałam z ogólnie dostępnych tras. Po powrocie do Londynu miałam kilka wystaw fotograficznych z tamtych wojaży i postanowienie, żeby w przyszłości połączyć podróżowanie z fotografowaniem i filmowaniem. A także napisaniem pracy doktorskiej.

Na temat Indian?

– Tak jest, dokładnie Indian Kogi. Początkowo planowałam wziąć pod lupę Indian Kofan z regionu Putumayo, ale dotarcie tam okazało się bardzo niebezpieczne. To teren w którym dochodzi do napadów i porwań, dlatego zmieniłam plany i wybrałam inny region Kolumbii – Sierra Nevada de Santa Marta, na wybrzeżu karaibskim, na północy kraju. Kiedyś była to niespokojna okolica, jednak od 10 lat znajduje się pod ścisłą kontrolą wojska, dzięki czemu obecnie jest porządek.

Kogi mieszkają w dżungli.

– Dokładnie na górze wznoszącej się 5700 metrów nad poziomem morza, sprawiającej wrażenie, jakby wyłaniała się z Morza Karaibskiego.

Według różnych źródeł, obecna populacja Kogi oscyluje w granicach 20-30 tysięcy. Ich wioski są rozsiane na różnych wysokościach, co wiąże się ze zmianą klimatu – od gorącego, przez wilgotny, po typowo zimowy na szczycie. Góra jest na terenie parku narodowego, a żeby do niego wejść trzeba mieć pozwolenie i wynająć przewodnika. Dotarcie do indiańskich wiosek, marszem przez dżunglę, zabrało nam pięć dni. Po drodze nierzadki jest widok stojącego co jakiś czas żołnierza, w pobliżu którego pasie się przywiązana do drzewa świnia. – Przecież musimy coś jeść – powiedział mi jeden z wojskowych, kiedy zapytałam o co chodzi.

Noclegi w dżungli nie są bezpieczne.

– Trzeba uważać na dzikie zwierzęta, skorpiony, insekty. Ale, jeśli się jest odpowiednio przygotowanym, nie jest to aż tak duży problem.

Dla podróżnych przygotowane są tzw. bazy. To dość szumna nazwa, gdyż w istocie takie miejsce sprowadza się do hamaków zawieszonych pod dachem i pieca w którym można przygotować jedzenie. A lokalne dania składają się z reguły z ryżu, platanów, mięsa i fasoli. Dwa razy dziennie duża miska takiej mieszanki pozwala zapomnieć o głodzie.

Po pięciu dniach wędrówki, z przewodnikiem i grupą kilku osób, dotarliśmy do Zaginionego Miasta – ważnego punktu archeologicznego, w którym kiedyś znajdowało się centrum kultury Tayrona, z której Kogi bezpośrednio się wywodzą. Miasto jest bardzo trudno dostępne, zlokalizowane w środku dżungli, a żeby dotrzeć do niego trzeba przejść przez kilka indiańskich wiosek. Ich mieszkańcy mieszkają w okrągłych glinianych chatach, w których nie ma ani bieżącej wody, ani prądu. Żyją w tradycyjny sposób, pracują we wspólnocie, a, co charakterystyczne, wszyscy mają długie włosy i noszą białe ubrania.

Mogłam wejść na teren wioski, ale nie można tam było zostać na noc. Dlatego spaliśmy w bazach, a Indianie schodzili do nas żeby porozmawiać.

Po hiszpańsku?

– Po hiszpańsku. Część z nich mówi w tym języku, chociaż większość porozumiewa się w swoim narzeczu. Kogi mają prawa, które respektuje kolumbijski rząd. Na przykład nie pozwalają swoim członkom opuszczać indiańskiej społeczności. Uciekinierzy schwytani przez policję ponownie trafiają do wioski, a próba ucieczki kończy się dla nich surowymi karami…

…które wyznaczają miejscowi przywódcy?

– Raczej ściśle określony system nakazów i zakazów. Na czele poszczególnych wiosek stoją tzw. mamos, ludzie od dziecka przygotowywani do tej roli. Czas poświęcają głównie na kontemplacji, mieszkają w odizolowanych chatach, mają ograniczony kontakt ze środowiskiem zewnętrznym.

Spełniają rolę szamanów.

Mieszkańcy wiosek mieszkają w glinianych chatach, w których nie ma prądu ani wody / Fot. Archiwum autorki
Mieszkańcy wiosek mieszkają w glinianych chatach, w których nie ma prądu ani wody / Fot. Archiwum autorki

– Nie do końca, są raczej przywódcami na swoim terenie. Są świadomi tego, co dzieje się na świecie i bardzo dobrze wykształceni. Głównie jako prawnicy – po to, żeby mogli reprezentować swoją społeczność w sporach prawnych, np. dotyczących ziemi. Cieszą się dużym szacunkiem i poważaniem.

Podobnie jak kobiety?

– Kobiety traktowane są z dużym dystansem. Według Kogi, mają one negatywny wpływ na mężczyzn, gdyż odciągają ich od medytacji. A idealny mężczyzna powinien żuć wymieszane liście koki i proszek z muszli morskich prażonych w ogniu, które przygotowują w specjalnie wyżłobionej dyni, zwanej poporo. Im mniej seksu i więcej medytacji, tym lepiej.

W tamtejszej społeczności nie ma pieniędzy, mieszkańcy wszystko robią wspólnie – chałupy, ubrania, jedzenie. Są samowystarczalni i dobrze czują się w swoim świecie.

Może dlatego, że nie znają innego…

– Wbrew pozorom znają, a żyją w ten sposób, gdyż taki jest ich świadomy wybór. Wiedzą co my, biali ludzie, robimy, ale tego nie pochwalają.

W mojej pracy naukowej chcę pokazać życie Kogi utrwalone zarówno na kliszy filmowej, jak i w postaci zdjęć. Interesują mnie dwie kwestie – to, w jaki sposób Indianie widzą nas oraz to, jak fałszywy jest ich tradycyjny obraz obecny w kulturze Zachodu i jak bardzo różni się od rzeczywistości.

Jak bardzo?

– Twórcy filmów przedstawiają ich w sposób bardzo wyidealizowany, jako ludzi zżytych z naturą, całkowicie odizolowanych od świata, nie mających pojęcia o cywilizacji. A to nieprawda, gdyż w istocie wiedzą to doskonale. Fakt, że wybierają taki styl życia, nie wynika z zacofania.

Symptomatyczne są białe, wyprasowane koszule filmowców, lśniące w błysku kamery podczas przygotowywania materiałów z miejsc, w których mieszkają Kogi. To jest właśnie jeden z mitów, gdyż z autopsji wiem, ile trzeba wysiłku, żeby tam dotrzeć. To kilkudniowa wyprawa przez chaszcze, błota, rzeki. Ludzie, którzy zostali podwiezieni na miejsce helikopterem, żeby nakręcić film czy zrobić zdjęcia, nakreślony schemat dopasowują do założonej z góry tezy.

Może nie jest łatwo dotrzeć do indiańskiej duszy…

– Kogi są otwarci, chętnie pozują do zdjęć, lubią jak się ich filmuje. Tłumaczyli mi, że w ten sposób mogą przekazać swoje poglądy, gdyż uważają, że to ludzie Zachodu niszczą naszą planetę – wycinając lasy i dewastując przyrodę. Według nich, obecna cywilizacja białego człowieka jest zgubna w skutkach i prowadzi do zatracenia świata, a oni, jako Starsi Bracia, mają obowiązek udzielać nam, Młodszym Braciom, rad. W potocznym rozumieniu my uważamy ich za prymitywnych, a dokładnie w taki sam sposób oni odbierają nas.

Poza badaniami nad Indianami Kogi byłaś również w innych częściach Ameryki Południowej.

– Praktycznie w większości krajów tego regionu, jeżdżę tam rokrocznie, od dziewięciu lat – na okres od trzech tygodni, do dwóch miesięcy. Wyprawę zwykle zaczynam od stolicy, albo jakiegoś dużego miasta, skąd autobusem, który jest najtańszym środkiem transportu, jadę dalej. Po drodze można zobaczyć dużo ciekawych rzeczy, poczuć lokalnego ducha, zrobić zdjęcia i nakręcić filmy. Do niektórych miejsc można dojechać tylko jeepem, natomiast w dżungli popularne są osiołki.

Taka wyprawa to duży wydatek finansowy.

– Koszt dwumiesięcznej podróży w moim przypadku, a żyję tam bardzo skromnie, to około dwa tysiące funtów. W większości finansuję to z własnych funduszy, czasami korzystam też z grantów. Później zebrany materiał prezentuję na wystawach, odczytach, konferencjach naukowych, festiwalach.

W Londynie?

– W różnych krajach i miastach, w Londynie miałam kilka wystaw i prezentacji. Obecnie jestem również dyrektorem artystycznym festiwalu filmowego „Discovering Latin America”. Tegoroczna edycja odbędzie się w listopadzie i będzie przeglądem tego wszystkiego, co ciekawe w kinie latynoamerykańskim.

Pochodzisz z Sosnowca, ale od lat mieszkasz w Anglii.

– W brytyjskiej stolicy zakotwiczyłam dziesięć lat temu, przyjechałam tu w ramach wolontariatu po skończeniu studiów z filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie oraz reżyserii filmowej na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Nowe środowisko, inna perspektywa, okazja do szlifowania języka. To pobudzało moją wyobraźnię. Pracowałam w Domu Kultury, potem w kinie Odeon na Leicester Square, następnie w studiu fotograficznym, a obecnie zajmuję się oprogramowaniem komputerowym w dużej firmie. Poza pracą zawodową angażuję się w różne wydarzenia teatralne, wystawy, prezentacje.

Sporo tego.

– Nie umiem siedzieć w miejscu, ciągle szukam nowych wyzwań. Ukończyłam z wyróżnieniem studia na kierunku sztuka mediów cyfrowych na London Southbank University, a teraz finalizuję doktorat na Uniwersytecie Birkbeck na temat wspomnianych wcześniej Indian Kogi. Ich podejście do życia działa na mnie kojąco, wprowadza wewnętrzny ład i porządek. Z kolei Londyn pobudza do działania. Te tak odmienne filozofie wzajemnie się uzupełniają…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_