21 września 2014, 09:56 | Autor: Sergiusz Janiszewski
Jak to ze „Strzelcem” bywało

Historia ruchu strzeleckiego zaczyna się w 1908 r. Wówczas z inspiracji zarówno środowisk endeckich jak i związanych z PPS, powstał Związek Walki Czynnej oraz Polski Związek Wojskowy – organizacje o bardzo podobnych celach. W 1910 r. powstaje pierwszy Związek Strzelecki we Lwowie i Towarzystwo „Strzelec” w Krakowie. Zostaje sformowana również Armia Polska, która rok później przekształci się w Polskie Drużyny Strzeleckie.

Do roku 1914 w Europie działają oddziały Związku Strzeleckiego, przy czym na ziemiach zaboru pruskiego i rosyjskiego pozostają w konspiracji. Związkiem we Lwowie kierował początkowo Władysław Sikorski, zaś w 1912r. powstaje Komenda Główna Związku Strzeleckiego we Lwowie z Józefem Piłsudskim jako komendantem i Kazimierzem Sosnkowskim jako szefem sztabu. Należy jednak pamiętać, że ruch strzelecki w przededniu I wojny światowej nie był związany ze środowiskiem socjalistyczno-rewolucyjnym. Tworzyli go przede wszystkim ludzie młodzi, wywodzący się z wszystkich warstw polskiego społeczeństwa, nieraz o skrajnie odmiennych poglądach – dokładnie tak, jak dzisiaj.

O znaczeniu Związku dla historii oręża polskiego chyba nie muszę wspominać – Kompania Kadrowa przeszła do historii jako zalążek Wojska Polskiego, zaś Marsz I Brygady od 2007 r. jest pieśnią reprezentacyjną Wojska Polskiego.

Tyle historii. Jak się jednak sprawy mają dzisiaj?

Na pierwszym planie: autor / Fot. Archwium autora
Na pierwszym planie: autor / Fot. Archwium autora

Obecnie największą organizacją tego typu w Polsce jest Związek Strzelecki „Strzelec” Organizacja Społeczno-Wychowawcza, przez jego członków zwany albo „Strzelcem”, albo „OSW”. Związek podzielony jest na cztery okręgi strzeleckie, w skład których wchodzą jednostki zorganizowane na wzór wojskowych, ale pozbawione osobowości prawnej (za wyjątkiem samodzielnych jednostek strzeleckich). Typowa jednostka strzelecka operuje na terenie powiatu i ma wielkość plutonu.

Ze względu na ochotniczy charakter organizacji, dokładna liczba strzelców jest trudna do oszacowania, przyjmuje się, że służbę pełni ponad pięć tysięcy osób. Poszczególne jednostki realizują szkolenie w zależności od doświadczenia i celów stawianych przez kadrę. Duża swoboda w zakresie prowadzenia szkolenia unitarnego (potocznie zwanego „unitarką”) skutkuje tym, że przeciętny strzelec po dziewięciomiesięcznym okresie unitarnym potrafi nie tylko stanąć na baczność, przetrwać w dziczy i ruszyć do ataku. Po takim szkoleniu strzelec powinien znać taktykę działania piechoty, umieć przetrwać w głuszy, zameldować się, słowem – znać podstawy żołnierskiego rzemiosła.

Teraz opiszę, jak wygląda strzelecka służba oczami strzelca-rekruta, starszego strzelca i wreszcie – kadrowego.

Najpierw jest się rekrutem, który – nie oszukujmy się – ma bardzo mało do powiedzenia. Z drugiej strony ma bardzo niewiele obowiązków, bo nie jest odpowiedzialny za nikogo, poza sobą. Poczucie odpowiedzialności za kolegów przychodzi dopiero z czasem, gdy unitarka się skonsoliduje i pozna nawzajem.

Moja unitarka zaczęła się w październiku 2010r. Pierwsze zajęcia, pierwsza rozgrzewka, dyscyplina, musztra, wszystko to niezwykle mnie fascynowało, sprawiało, że już po dziesięciu minutach powiedziałem sobie – tak, zostaję tu.

Obserwowałem, jak ludzie odchodzą. Z prawie czterdziestu w październiku zostało nas raptem dwunastu w grudniu. Drużyna z plutonu. Co może odrzucać młodych ludzi? Brak akcji.

Podczas mojej unitarki działo się w zasadzie sporo. Ale brakowało broni do szkolenia, brakowało oporządzenia i w ogóle sprzętu. Musieliśmy wszystko sprawiać sobie własnym sumptem – mundury, berety, naszywki, gumowe karabinki do ćwiczeń, oporządzenia, plecaki – wszystko musieliśmy kupić sami, jednak to nas nie zniechęciło. W moim przypadku wręcz przeciwnie, motywowało mnie, bo miałem jakiś cel, do którego mogłem dążyć – uzbierać na oporządzenie, uzbierać na plecak, uzbierać na karabin. Bogiem a prawdą, to dopiero w czwartym roku służby (za której początek obieram październik 2010) skompletowałem większość potrzebnego sprzętu.

Jak wyglądało moje szkolenie unitarne? Podobno ciężko. Bardzo często ćwiczyliśmy patrolowanie i zrywanie kontaktu. Nieco mniejszą uwagę kadra poświęcała zagadnieniom inżynieryjnym, takim jak przygotowywanie stanowisk ogniowych czy zapór, za to większy nacisk położono na zdobywanie ich i niszczenie. Nie sądzę, by wymagano od nas dużo. Wiele najlepszych momentów wyniknęło kompletnie przypadkowo, jak na przykład ćwiczenie natarcia na bagnach, których… nie było!

Gdy wraz z sierżantem K. stanąłem na skraju lasu, moim oczom ukazało się ogromne pole, gdzieniegdzie zalane wodą. Sierżant spojrzał na mapę, potem na teren przed nami, potem znów na mapę, aż wreszcie skrzywił się i pokręcił głową.

– Panie sierżancie, za pozwoleniem – odezwałem się – ale czy to jest właściwe miejsce?

Stanisław Stępień, weteran I dywizji pancernej z Sergiuszem Janiszewskim / Fot. Archiwum autora
Stanisław Stępień, weteran I dywizji pancernej z Sergiuszem Janiszewskim / Fot. Archiwum autora

– Oczywiście, że tak, Janiszewski – mruknął K. – Po prostu jest trochę mokre po deszczu i roztopach.

„Trochę mokre!” pomyślałem, patrząc na dosyć pokaźny staw, przechodzący w rzekę ciągnącą się aż do majaczącego w oddali, nigdy nieukończonego, budynku. Było dla mnie oczywiste, że teren jest zalewany w sezonie. Sierżant K. też musiał to wiedzieć, ale pewnie nie spodziewał się, że obszar będzie zalany na taką skalę.

Ruszyliśmy kolumną. Wiatr dął nam nad głowami, a z ołowianych chmur siąpił lekki deszcz. Po kilkuset metrach woda sięgała nam już do kostek. Bawełniany mundur chłonął wilgoć jak gąbka, więc ci z nas, którzy go mieli na sobie, bardzo szybko przemokli. Ominąwszy kilka większych rozlewisk sierżant rozwinął drużynę w tyralierę. Zaraz potem eksplodowała petarda i bez rozkazu padliśmy lub przykucnęliśmy w wodzie.

Polskie buty wojskowe, popularnie zwane „desantami”, mają taką ciekawą właściwość, że nie przepuszczają niczego ani na zewnątrz ani do wewnątrz. Jest to jednocześnie plus i minus, bo stopa zamoknie dopiero, kiedy woda wleje się przez cholewę buta. Minusem jest naturalnie to, że przez następne trzy dni but pozostanie wilgotny, a przy dalszym noszeniu zrobią się otarcia, odparzenia i odciski.

– Pierwsza sekcja, naprzód! – zagrzmiał sierżant K.

– Jedynka, przód! – podałem i ruszyłem przed siebie. Ubiegliśmy może z 50 metrów, zanim zatrzymałem sekcję i nakazałem osłaniać grupę sierżanta.

Podczas drugiego skoku jeden z moich strzelców, Łopata, wpadł w dziurę tak głęboką, że nad ziemię wystawała mu tylko głowa. Sam się stamtąd wydostał, niemniej od tej pory uważniej patrzyłem pod nogi. Nie uśmiechała mi się kąpiel w zimnej wodzie.

Gdy dowódca zarządził odbój*, byliśmy cali przemoczeni, ubłoceni, a od drugiej sekcji oddzielała nas trzy-czterometrowa rzeczka, łącząca się rozlewiskiem ze sztucznym stawem, okalającym budynek, który był celem naszego wypadu. Obie sekcje stanęły naprzeciw siebie po przeciwległych stronach rzeczki.

– Janiszewski, jak wy się tam dostaliście?

– Wie pan, panie sierżancie, sam chciałbym wiedzieć…

– Dobra. Kopański, znajdź jakiś badyl, przejdziemy do was.

Strzelec Kopański był dobrym kumplem Łopaty. Byli totalnie nierozłączni i czasami wydawało mi się, że są jednym człowiekiem w dwóch ciałach. Pomysłowością, hartem ducha i zaradnością przebijali wszystkich. Zwłaszcza, jeśli działali razem.

Kopański wrócił z kilkumetrowym drągiem, który sierżant wetknął mniej więcej na środku rzeczki. Kij wszedł na całą głębokość i pewnie sięgnąłby sierżantowi jeszcze do ramienia. Trzeba było znaleźć inną drogę.

– Jakieś sto metrów dalej powinien być bród, panie sierżancie – powiedziałem. Dowódca pokiwał głową.

– Skitrajcie** się na ambonie, zaraz do was dotrzemy.

Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Łopata już zdążył się wspiąć na ambonę i zapalić papierosa, a ponieważ ja byłem za wolny, musiałem siedzieć na drabince.

– Łopata, daj kiepa.

– Goń się, Janiszewski, mało mam.

– No nie bądź żydek, jak wodzu przyjdzie to i tak go będziesz musiał wyrzucić.

Koniec końców spaliliśmy go na pół. Wspominam o tym, bo w tej chwili była jakaś dziwna magia. Siedzieliśmy przemoczeni na zapomnianej, myśliwskiej ambonie, w deszczu, otoczeni przez bagno i paliliśmy na pół zmiętego, wilgotnego papierosa. Dla mnie, wówczas osiemnastolatka, takie momenty oznaczały właśnie bycie żołnierzem. Dziś uważam, że to, co zrobiliśmy, było podwójnie głupie, bo bagno można było obejść, a ładowanie się czterech ludzi na ambonę, do której weszłoby ich tylko dwóch i jeszcze palenie tam papierosów było jak postawienie w tym miejscu neonu z napisem „TU STRZELAĆ” dla ewentualnego przeciwnika…

Po przegrupowaniu ruszyliśmy do wału, który oddzielał nas od „fosy” rozpoznawanego budynku. Mieliśmy chwilę na wylanie wody z butów i zmianę skarpet, o ile ktoś w ogóle miał skarpety na zmianę. Ja nie miałem.

Sierżant zdecydował poprowadzić wstępny rekonesans ze mną, pozostali mieli nas osłaniać i obserwować zza wału. Szybko znaleźliśmy miejsce, w którym rzeczka była płytsza i sięgała raptem do pasa.

Budynek był naprawdę duży. Parking podziemny, cztery piętra, masa materiałów budowlanych, grobla, do której dostępu broniła brama. Sierżant stwierdził, że to miał być hotel, ale inwestorowi skończyły się środki. Pomyślałem, że gdyby został ukończony, byłby strzałem w dziesiątkę dla myśliwych i nie tylko.

Po zrobieniu zdjęcia pamiątkowego ruszyliśmy do punktu, w którym mieliśmy spotkać się z drugą drużyną. Wiatr się wzmagał, gdy powoli szliśmy brzegiem kolejnego jeziora (było ich chyba więcej, niż na Mazurach!), by znowu schować się w lesie. Nie mogliśmy wrócić tą samą drogą, bo zabrałoby to o wiele za dużo czasu.

Ostatni bród był wąski i, jak się okazało, głęboki mniej więcej do pasa. Po kilku minutach wślizgnęliśmy się do rowu, w którym czekała druga drużyna.

– Jak tam kąpiel, dziewczyny? – zażartował Legia, siedzący na czujce.

Zmierzyłem go morderczym wzrokiem, bo nie było mi za bardzo do śmiechu i nie mogłem sobie przypomnieć żadnej ciętej riposty.

Druga drużyna nie przeżyła żadnej przygody, poza spotkaniem z kierowcą samochodu, który zatrzymał się dwa metry od nich, otworzył drzwi i nie zauważył dziesięciu facetów, kulących się w rowie. Gdy Kula opowiadał o tym sierżantowi przypomniały mi się słowa dowódcy z początków unitarki: „Jeżeli nie spodziewasz się czegoś zobaczyć, to prawdopodobnie tego nie zobaczysz”. Innymi słowy, kierowca nie spodziewał się dziesięciu facetów w rowie, ubranych w mundury, więc kamuflaż zadziałał i mężczyzna nie zwrócił na nich uwagi.

Powrót do domu przebiegał spokojnie, szliśmy szykiem patrolowym, zmoknięci i zmarznięci, ale mimo to byłem upojony wypadem. Właśnie dla takich chwil jak ta – zostałem strzelcem. Jest to jednak nie tylko polowa służba w ciężkich warunkach, lecz także „interakcja z ludnością cywilną”, a mówiąc normalnym językiem – festyny. Dla moich kolegów nie jest to ulubiony rodzaj służby, bo trzeba poświęcić cały dzień na przetransportowanie sprzętu, postawienie stoiska i zabawianie gawiedzi. Ja to akurat lubię, bo ludzie zawsze są zainteresowani tym, co robimy i sprzętem, którym dysponujemy, choć jest on dosyć wiekowy.

Częstokroć młodzi ludzie zainteresowani militariami wolą wszelkiej maści grupy ASG (Air Soft Gun) czy „grupy rekonstrukcyjne”, zajmujące się „odtwarzaniem”. Bardziej pociągające w tych działaniach jest to, że można się obwiesić sprzętem, wyglądającym na drogi i ubrać się jak żołnierz elitarnej formacji. No i panuje tam swoista demokracja. Jest to jednak zupełnie inna bajka.

 ***

Artykuł ten dedykuję wspaniałemu człowiekowi, weteranowi z Bradford „piłsudczykowi”, jak sam o sobie mawia, a mianowicie Stanisławowi Stępniowi, którego miałem przyjemność poznać, będąc w Bradford na wakacjach. Pan Stanisław przekazał mi wiele cennych, a przede wszystkim ciekawych informacji z okresu 1918-1945 i zainspirował do napisania kilku słów o takiej organizacji jak „Strzelec”, która prężnie działa i rozwija się w Polsce po dziś dzień.

Dziękuję, Panie Stanisławie!

 

* Z wojskowego żargonu: święty spokój od zajęć i zejście ze strefy alarmowej

** W młodzieżowym slangu: schować, ukryć

 

 

Związek Strzelecki formalnie bardzo niewiele różni się od Wojska Polskiego. Mundurem strzelca pozostaje polski mundur w odmianie wojsk lądowych, a od żołnierzy odróżniają nas jednolite, zielone berety (od tej reguły też są wyjątki, ale bardzo rzadko dotyczą one całych jednostek), czarne pasy i biało-czerwone patki strzeleckie. Oznaczenia stopni strzeleckich są podobne do wojskowych, z tym że nie występują stopnie generalskie. Po zmianach regulaminu stopni w ZS „Strzelec” OSW występują korpusy osobowe: strzelecki, podoficerski i oficerski. Naturalnie korpusy podoficerów i oficerów dzielą się też na starszych i młodszych, a ponadto nie występują stopnie „sztabowe”. Innym ważnym wyróżnikiem strzeleckich stopni jest czerwony wężyk przy krawędzi patek i przy dolnej krawędzi kwadratu, umieszczanego na nieprzemakalnej kurtce. Z tego względu zdarzają się czasem – od zniesienia służby zasadniczej coraz rzadziej – sytuacje, w których chorążowie ZS są brani za generałów – właśnie przez to, że w wersji polowej oznaczenie stopnia chorążego ZS na kurtce jest takie samo, jak oznaczenie stopnia generała brygady.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Sergiusz Janiszewski

komentarze (0)

_