18 grudnia 2014, 13:11 | Autor: Justyna Daniluk
Pani od emigracji

Ewa Winnicka, autorka „Londyńczyków”, wydała kolejną książkę o emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii. W trakcie pracy nad „Angolami” rozmawiała z ponad trzystoma osobami. O tym, jaki obraz emigracji wyłonił się z tych rozmów, rozmawiała Justyna Daniluk.

Odbyło się parę spotkań promocyjnych pani najnowszej książki w Polsce. O co jest pani najczęściej pytana?

– Pytanie, które jest dla mnie najbardziej ambarasujące i irytujące to pytanie „Czy warto wyjechać do Wielkiej Brytanii?”. Moja książka nie daje odpowiedzi na to pytanie. To nie był jej zamysł. Nie jest to też książka o Polakach w Wielkiej Brytanii. A o tym jak my, najeźdźcy – jak mówią o nas politycznie niepoprawne gazety, albo gazety, które urywają się ze smyczy politycznej poprawności – widzimy ten kraj. Przypisałam sobie rolę XIX-wiecznego antropologa, domorosłego Bronisława Malinowskiego, który jeździ po kraju i opisuje tubylców, ustami ludzi którzy tam się zjawili.

I stąd tytuł książki „Angole”?

– Tak.

Prawdę mówiąc nie znam nikogo, kto by na Brytyjczyków mówił: Angole. To chyba dość pejoratywne, lekceważące określenie.

– Ależ proszę wyjść poza elegancką redakcję. Wiele osób tak mówi. Podobnie jak na Hindusów mówi się „ciapaci”. Czy spotkała się pani z tym określeniem? Oczywiście tytuł jest prowokacyjny i nadałam go po to, by mnie pani o niego zapytała. I żeby potem więcej osób uważało, co mówi o innych nacjach. Gdybym miała określić jakie były proporcje, jaki procent rozmówców używał określenia „Angole”, to było to 70 procent. Rozmawiałam z ponad trzystoma osobami. Rozmowy musiałam poddać dużej selekcji. W książce zawarłam czterdzieści historii. I tylko jedna moja rozmówczyni zaznaczyła, że nie nazywa Brytyjczyków Angolami. Wydaje mi się też, że to określenie nie jest negatywne, lub lekceważące, ale protekcjonalne. Dość często zdarza się, że my, Polacy, jesteśmy protekcjonalni. Nie tylko na emigracji. Mamy też poczucie wyższości. Albo takie sprawiamy wrażenie.

W polskim Londynie mówi się: ilu emigrantów, tyle historii. Jak wybrać te najciekawsze? Jakim kluczem się pani posłużyła?

– Jeśli chodzi o dobór rozmówców to, nie używałam żadnego klucza. Poruszałam się ruchem konika szachowego. Od historii do historii. Jeśli przeczytałam jakąś ciekawą historię w gazecie, to szłam jej tropem. Szukałam bohaterów przez audycje radiowe, lub kontaktowałam się z tymi osobami, które poznałam pracując nad moją poprzednią książką „Londyńczycy”. Pojechałam do Belfastu, który zupełnie mnie zaskoczył, bo nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wygląda sytuacja w Ulsterze, i polityczna, i społeczna. A przyjeżdżający tam Polacy, ściągnięci przez agencje pracy nagle znajdują się w środku wojny podjazdowej, której nie rozumieją i której się nie spodziewali.

Ewa Winnicka
Ewa Winnicka
Naturalnie dobór historii był reporterski. Wybierałam te z największym ładunkiem emocji, tam gdzie się działo najwięcej. Z piętnastu historii dziewczyn, zresztą bardzo fajnych, które pracowały w hotelarstwie, historia Basi, która sprzeciwiła się złym warunkom sprzątaczek w hotelu, była najmocniejsza („Będę płakać” – przyp. red). To jest bohaterska osoba, strasznie dzielna, bardzo ją cenię. W książce jest też historia Jacka, prowadzącego zakład pogrzebowy. To jest opowieść self-made mana, człowieka ambitnego, który zaczynał gdzieś na stacji kolejowej w fastfoodzie. Był ambitny, tak jak tysiące innych. Zaciskają zęby, oszczędzają, pnąc się po szczeblach, a potem stają się właścicielami własnego biznesu. Kiedy zapytałam, kim są klienci Jacka, okazało się, że połowa to samobójcy, którzy nie wytrzymują trudów emigracji. Ci, którzy przyjechali bez znajomości języka, nieprzygotowani. Wódka, samotność ich tutaj zabiły. Nieczęsto się o tym mówi.

W zbiorze pani reportaży te emocje są zdecydowanie odczuwalne i miejscami bardzo ciemne. Czy wszystkie historie emigracyjne muszą być „złamane”, żeby były ciekawe? Co z historiami kogoś zwyczajnego. Bez dramatów, rozwodów, samobójstw, samotności?

– Ależ są tam takie historie. Przecież moi bohaterowie opisują swoją codzienność. Dojazdy do pracy, współpracowników, sposób, w jaki przygotowują posiłki, w kim się zakochują, czym się martwią. Wielu moich rozmówców znalazło na Wyspach wytchnienie, albo normalność. Fajnie żyją. Faktycznie jednak za każdym zwykłym życiem kryje się poświęcenie. Każdy się z czymś zmaga. Z brakiem języka, który uniemożliwia awans, ze „szklanymi sufitami”, które tworzą struktury brytyjskie. Oczywiście na różnych poziomach, to są różne „szklane sufity”, rozmaite wybory. Nawet ci, o których myślmy, że mają zwykłe historie też przeżywają swoje dramaty, mają one większa lub mniejszą amplitudę. Sama to przeżyłam. Nigdy nie myślałam o tym, żeby zostać w Wielkiej Brytanii, ale na studiach prawie pół roku ścieliłam łóżka w centralnym Londynie. Zwykła historia. Gdyby mnie pani zobaczyła jak biegnę do pracy, po pracy zrzucam legginsy i zakładam sukienkę w toalecie Mc Donaldsa przy Tottenham Court Road, bo nie chcę się spóźnić na praktyki do Reutersa, a wieczorem wracam do pokoju w podziemiach hotelu – pomyślałaby pani, że to nic szczególnego. Też tak mówiłam rodzicom. Ale za moją historią kryła się totalna depresja, poczucie wyobcowania, upokorzenia, tęsknoty za domem i tęsknoty za czymś nieznanym, ambicji itd. Dodam, że wtedy nie znałam nikogo oprócz filipińskiego managera hotelu w Bloomsbury.

Moja książka nie epatuje nieszczęściem. Opowiada ze szczegółami ludzkie historie.

Można odnieść wrażenie, że książka zawiera kilka emigracyjnych prawd. Czy to była pani intencja? Czy tak brzmi głos emigracji?

– Nie miałam żadnych intencji. O ile w „Londyńczykach” starałam się dopasować formę do treści reportażu, to w „Angolach” przyjęłam rolę medium. Bohaterowie moich reportaży, to osoby, które mówią, bo czują, że ktoś chce ich wysłuchać. Żyjemy w czasach, w których wzajemnie się nie słuchamy. Ja pozwoliłam im mówić to, co myślą, może się odrobię wyżalić. Może ta sama osoba, rozmawiając ze swoimi polskimi koleżankami nie powiedziałaby takich rzeczy. Powiedziałaby może: zobaczcie, mam dom, mieszkam w dobrej dzielnicy, mój mąż ma pracę, a w Polsce nic nie mógł znaleźć, moja dwójka dzieci jest już po szkołach, a syn pójdzie na uniwersytet. Tak to wygląda z wierzchu. Jednak ten sukces jest okupiony najrozmaitszymi poświęceniami i problemami.

Okładka książki
Okładka książki
To jest też książka o zderzeniu kultur. Jeśli mogę mówić o jakiejś wstępnej intencji, o jakimś zamierzeniu, to jest coś co wyniosłam z pracy nad „Londyńczykami”, świadomość, że Wielka Brytania jest dosyć odległa kulturowo od nas. Jest jednak dla nas egzotycznym krajem. Ma zupełnie inną historię, ludzie mają zupełnie inną emocjonalność, inne wartości, inną filozofia, inny rodzaj ambicji. My podlegamy innemu napędowi niż osiadli, przyzwyczajeni do dobrobytu, bogaci i pewni siebie Anglicy. To chciałam pokazać, że przyjeżdżając na Wyspy musimy zmagać się z inną kulturą i że nie jest to takie łatwe.

Czy nadal Wielka Brytania jest widziana w Polsce jako eldorado?

– Nadal panuje przekonanie o tym, że tutaj ulice są wybrukowane funtami. British Dream, wystarczy wsiąść w autobus, wysiąść na dworcu Victoria i życie stanie się proste. To oczywiście może się zdarzyć, ale rzadko się zdarza. Tak widzą to ludzie, którzy siedzą w małych miasteczkach i zmagają się z permanentnymi problemami materialnymi. Dla nich to upiorne wysiadywanie w urzędach pracy, nieumiejętność korzystania z ofert pracy albo też zwykłe lenistwo i myślenie życzeniowe, jest gorsze niż niewiadoma. Myślą: tu mi się nie udaje, kupię sobie bilet i tam będzie już ok. Będę miał prostą pracę w fabryce, będę co tydzień mieć pieniądze i sprawy ułożą się same. To, po części, się sprawdza. Ale jeden z bohaterów mojej książki, wykształcony człowiek, który pojechał do pracy w fabryce, opisuje etapy takiej emigracji: od poczucia wyzwolenia, poprzez bezdenną samotność, do poczucia braku perspektyw. Trzeba mieć wiele hartu ducha i uporu, żeby to uczucie przezwyciężyć.

Jak po kontrowersjach „Londyńczyków” przygotowywała się pani do kolejnej książki o brytyjskiej Polonii?

– Kontrowersje, to chyba za dużo powiedziane. Pojawiły się różnice zdań i zostały opublikowane w kilku polskich gazetach w Londynie, ale oprócz trzech literówek i zmiany jednego tytułu gazety nie było w książce błędów. Ja nie jestem doskonała, nie wykluczałam, że mogłam się pomylić. Czekałam aż ktoś powie, gdzie popełniłam błąd merytoryczny, ale nikt się nie zgłosił. Nikt nie powiedział, że pani Winnicka napisała, że dana osoba, w danym roku zrobiła, to i to, gdy tymczasem tego nie zrobiła. Niektórym moja książka natomiast przetarła drogę z powrotem do Polski. Pan Jan Żyliński planuje inwestycje w Polsce, stawia pomniki. Mogę śmiało powiedzieć, że dzięki „Londyńczykom” nie musiał się w Polsce przedstawiać. Gdybym się bała o wszystkim pisać, to bym musiała zmienić zawód. Ja jestem ciekawa ludzi, lubię ich słuchać, staram się zrozumieć, nie oceniać i w jak najmniejszym stopniu ingerować w ich historie.

Napisała pani dwie książki o emigracji polskiej. Została pani zatem specjalistką od Polonii brytyjskiej. Będzie następna książka?

– Nie używam określenia „Polonia”, przesiąkłam już językiem moich starszych bohaterów, a oni zawsze zaznaczali, że są emigracją. Oczywiście nie czuję się specjalistką, na Wyspy ciągnie mnie reporterska ciekawość. Planuję napisać jeszcze jeden reportaż. Miejscem akcji jest wyspa Jersey.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Justyna Daniluk

komentarze (0)

_