24 lutego 2015, 09:45
Pierowgyy… good!

Nikt przy zdrowych zmysłach w piątek nie będzie wzywał karetki pogotowia. No, chyba że jest chory na ciele. To wtedy musi i już! Tak też było i u nas. Pomimo nadchodzącego week-endu trzeba było mamę ratować i przetransportować pilnie do szpitala. Zadzwoniłam po karetkę o piątej. Grzecznie przeprowadzono wstępny wywiad.

– Mówi? – mówi.

– Przytomna? – przytomna.

– Czoło ma wilgotne czy suche? – suche.

– Jest kontakt wzrokowy? – jest.

– No to proszę czekać. Ale to potrwa. Mamy strasznie dużo pracy. Pełna zrozumienia podziękowałam. Czekamy. O siódmej zadzwonili. Przepraszamy, że to tak trwa, ale nie zapomnieliśmy. Strasznie dużo roboty! Wiadomo, piątek. O ósmej, tym razem ja wykonałam telefon. Stale jeszcze pełna zrozumienia, choć może już trochę mniej.

Mówi? – mówi.

Przytomna? – przytomna.

Czoło wilgotne? – nie, suche.

Kontakt wzrokowy jest? – jest.

Prosimy czekać.

Czekaliśmy do dziesiątej. Wreszcie, hurra(!) – przyjechali! Trevor i Kevin. Bardzo mili panowie. Trochę się po domu rozejrzeli i pochwalili: O, jak tu miło. I tyle książek! Wszystkie przeczytałaś?! Nie – odpowiadam. Niektóre to „pułkowniki”. Stoją na półce i ładnie wyglądają. Każdy dom takie ma. Ale tak ze 3/4 przeczytanych. To i tak nieźle.

W drodze do szpitala zaintrygowani „akcentem” domyślili się, że jak „Kłaaanenski” to my pewnie Polacy. Zgadza się, uśmiechnęłam się. Aaa! I know! – odezwał się Trevor.  To wy jecie na Christmas – carp! Mój sąsiad, Polak, też je carp. Tak mi mówił. On się nazywa tak jakoś „Chris Noooołodłorsky”. Krzysztof Nowodworski? – podpowiadam. That’s it! Spot on! (ucieszył się). Ale wy Polacy to oprócz karpia też lubicie łabędzie – am I not right? Udaję, że nie wiem o co chodzi, choć oczywiście pamiętam aferę opisywaną długo i szeroko parę lat temu. Podobno Polacy oskubali królewskiego ptaka, opiekli go na ruszcie, zjedli tylko piersi, a resztę łabędzich zwłok rozwłóczyli po parku. Ku rozpaczy dzieci i matek spacerujących alejkami Windsoru.

A może to byli Rumuni? – kierowca Kevin ma jednak jakieś wątpliwości. Tak, tak! – wołam (widząc szansę na uratowanie polskiego honoru).  To na pewno byli Rumuni! Oni wprost przepadają za łabędziami. (O bracia w emigranckiej niedoli! Darujcie tę zdradę i niech te łabędzie będą już na was!) A co wy Polacy jeszcze lubicie oprócz karpia i łabędzi? – dopytuje się tym razem Trev. No, oczywiście kiełbasę – mówię. Najlepiej z krokodyla (i cytuję im Fredrę: „jeśli nie chcesz mojej zguby krokodyla daj mi luby”). Śmiejemy się. Na szczęście oni nie rozumieją z czego.

Na trzecim rondzie przechodzimy na politykę. Mama, ledwo żywa, dopytuje się czemu oni tak bez końca gadają. Odpowiadam, że trudno, muszą pogadać, żeby było miło. A ja robię Pi Ar (public relations). Na sprawy polskie trzeba być czujnym. Zawsze! Nawet w karetce pogotowia. A co myślisz o Putinie? – Kev jest wyraźnie zaniepokojony polityczną sytuacją. W jakim sensie? – pytam. No, lubisz Ruskich? Prawdę mówiąc nie za bardzo – odpowiadam. Takie tam mamy z nimi historyczne „odleżyny”. I żadną maścią ich nie zagoisz. Z Ruskich to najlepsze są pierogi. Trev radośnie się uśmiecha! O, yes! Ja jadłem pierowgyy. Very nice!

Na miłość Boską, kiedy my wreszcie dojedziemy?! – mama ma już wszystkiego dosyć. Już, już za chwilę! Tylko jeszcze trzeba zdążyć im opowiedzieć coś o wojnie, o lotnikach, o alianckiej zdradzie, o paradzie, na której nas nie było i o Enigmie. A ze współczesnych spraw może by tak coś dorzucić o polskich lekarzach, którzy ich skutecznie leczą i o naszych pielęgniarkach, które krew potrafią pobrać z najgorszej „uciekającej” żyły. Powszechnie bowiem wiadomo, że to nasze, polskie dziewczyny, na szpitalnych oddziałach kręcą się jak frygi. Stuk, stuk, stuk – w prawo. Stuk, stuk, stuk – w lewo. Przyleciała, zrobiła i poleciała.

Mama po paru dniach szpitalnych obserwacji rozpoznaje bezbłędnie, kto do niej idzie. Jak stuk-stuk-stuk, ciach-ciach-ciach – to Polka. Zwinna i szybka. Jak szur-szur-szur, człap-człap-człap – Nigeryjka. Powolna i dostojna. Czemu one tak łażą?! – mama się niecierpliwi. Bo w Afryce się łazi – odpowiadam. Tam jest strasznie gorąco. No, ale tu przecież jest Londyn i całkiem zimno! (logika mamy jest obezwładniająca). A może takie powolne łażenie ma się zakodowane w genach? – zastanawiam się. Tak jak to nasze stuk-stuk, ciach-ciach!?

Po paru dniach, na korytarzu szpitalnym dostrzegam znajome twarze. Trev i Kev przywieźli kogoś na ostry dyżur. Rozpoznają mnie i radośnie kiwają ręką! „Hello, Eva! Nice to see you! Pierowgyy … good!”

A niech was diabli wezmą!

 

 

Ewa Kwaśniewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_