24 lutego 2015, 09:52 | Autor: admin
W gałązce rozmarynu

 

– W liczbach człowiek odlicza czas, który jest mu przeznaczony. Wydaje się, że mój licznik jest wyjątkowo wyśrubowany, ale ja mam wrażenie, że to tylko chwila – mówi Marzenna Schejbal w rozmowie z Piotrem Gulbickim. Prezes Londyńskiego Koła Byłych Żołnierzy Armii Krajowej skończyła niedawno 90 lat.

 

Nieodłączny uśmiech, aktywność w polonijnym środowisku, kolejne projekty. Cały czas jest pani w formie.

Przecież nie mam jeszcze 200 lat (śmiech). A mówiąc poważnie, ja po prostu lubię działać, w ten sposób ładuję akumulatory. Nawet dzieci kiedyś mi zarzucały, że jestem bardziej społeczna niż rodzinna. Jednak to nie do końca prawda, bo zawsze najbliżsi byli dla mnie na pierwszym miejscu.

 

Podobno gdzie diabeł nie może pośle Marzennę.

Tak, tak. To zdanie powiedziała koleżanka z którą kiedyś pracowałam w Biurze Podróży „U Tazaba”. I coś w tym jest, bo moją pasją było załatwianie spraw wydawałoby się nie do załatwienia.

 

Nie do załatwienia?

Dwa przykłady. Był rok bodaj 1962, Marian Hemar razem z Władą Majewską wybierał się ze swoim artystycznym programem na przedstawienie do Izraela. Towarzyszyła im Renata Anders, albo Marysia Drue jako akompaniatorka. Nic nie zapowiadało problemów, jednak w ostatniej chwili okazało się, że brakuje wizy dla Hemara, bo zapomniał przedłużyć ważność paszportu. A zgodnie z przepisami powinien to zrobić przynajmniej sześć tygodni wcześniej. Akurat był piątek, lot miał się odbyć w sobotę. Sytuacja wydawała się nie do odwrócenia, jednak ja postanowiłam, że spróbuję ją załatwić. Mimo sceptycznego nastawienia mojego szefa zdołałam go przekonać i pojechałam do Home Office, gdzie dotarłam 20 minut przed zamknięciem. Prawie nikogo nie było, na miejscu zastałam tylko urzędnika, któremu zaczęłam opowiadać, jak ważna to sprawa, że Hemar jest słynnym literatem, dyrektorem teatru, a w Izraelu bardzo czekają na jego występ. Robiłam to na tyle sugestywnie, że urzędnik kazał mi przyjść za pół godziny, a paszport został przedłużony. Ta historia tak wzruszyła Hemara, że w podziękowaniu przyniósł mi prezent.

 

Kwiaty?

Butelkę brandy. Później miałam podobne zdarzenie, tym razem ze znanym emigracyjnym malarzem Tadeuszem Ilnickim w roli głównej. Wybierał się na wakacje do Hiszpanii, jednak biuro podróży nie załatwiło wszystkich formalności, przez co nie dostał wizy. Załamany zadzwonił do mnie oświadczając, że z wyjazdu nici. Cóż było robić, od razu przystąpiłam do działania i razem z nim pojechałam do hiszpańskiego konsulatu. Była niedziela, budynek zamknięty na cztery spusty, na szczęście spotkaliśmy jakiegoś człowieka, który poradził nam, żebyśmy poszli do znajdującej się w pobliżu ambasady. Tam wyłuszczyłam problem zajmującej się obiektem gospodyni, przedstawiając Tadeusza jako niezwykłego człowieka i wspaniałego artystę wybierającego się na plener. Kobieta słuchała z zaciekawieniem, po czym kazała nam wrócić do domu i czekać na wiadomość. Dwie godziny później zadzwonił hiszpański konsul z informacją, że wystawi wizę. Tadeusz nie wierzył własnym uszom, a ja, nie ukrywam, byłam bardzo dumna z siebie, szczególnie że Hiszpanie znani są z odkładania wszystkiego na jutro, a ich „mañana” jest już przysłowiowa. Podobnych sytuacji, które udało mi się załatwić, było więcej.

Bo wzbudzała pani zaufanie?

Może tak, bo ja po prostu lubię ludzi. Zabawna sytuacja przydarzyła mi się na przykład, kiedy pracowałam w Ognisku Polskim jako kelnerka. Często odwiedzało nas małżeństwo lekarzy – bardzo sympatyczni, dystyngowani ludzie. Pewnego razu, kiedy przyszli na obiad, był bardzo duży ruch. Szybko znalazłam im stolik, przyjęłam zamówienie, podaję danie do stołu, a oni patrzą na mnie zdziwieni. Widzę, że coś jest nie tak, więc pytam co zamówili. Okazało się, że dwie kaczki, tymczasem ja podałam im flaczki. Przeprosiłam za pomyłkę dodając, że głuchy jak nie dosłyszy to zmyśli i za chwilę doniosłam właściwą potrawę. Wychodząc doktor zostawił mi na serwetce numer telefonu mówiąc, że jeśli mam kłopoty ze słuchem, to mogę zadzwonić. Okazało się, że oboje byli laryngologami. W przyszłości zaprzyjaźniłam się z tą sympatyczną parą i oczywiście przebadałam słuch.

 

Polepszył się?

Zdecydowanie (śmiech). Ja w ogóle staram się żyć zdrowo i sportowo. Kiedyś lubiłam lekkoatletykę, w czasach szkolnych brałam udział w różnych zawodach, głównie w skoku wzwyż i biegach na 100 metrów. Później doszła do tego również gimnastyka. To zostało mi do dziś, muszę codziennie rano rozruszać kości ćwicząc pół godziny przy włączonym radiu. A potem lubię poczytać.

 

Gazety?

Gazety, książki. Często jest tak, że zaczynam cztery naraz i żadnej nie kończę. Jednak niedawno połknęłam jednym tchem znakomitą pozycję Nicolasa Iwanowa „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy”. Autor, Rosjanin na co dzień mieszkający w Polsce, pokazuje jak Stalin rozegrał nasz narodowy zryw na swoją korzyść kosztem życia tysięcy ludzi. A było to zrobione rękami Niemców, dzięki akceptacji Zachodu.

Duże wrażenie wywarła też na mnie książka „Sierpniowe dziewczęta”, zawierająca wspomnienia kobiet biorących udział w Powstaniu Warszawskim.

 

Powstańcza  tematyka jest pani szczególnie bliska.

Podchodzę do niej bardzo emocjonalnie, jako że sama byłam uczestniczką tamtych wydarzeń. Ale nie jestem rodowitą warszawianką, urodziłam się we Włocławku i do 7. roku życia mieszkałam tam z babcią i starszą o półtora roku siostrą Henryką. Ojciec miał firmę zajmującą się dekoracją wnętrz. Wykonywał zlecenia w różnych częściach Polski – m.in. przygotowywał pawilony podczas Targów Poznańskich, odnowił ołtarz Wita Stwosza w Kościele Mariackim w Krakowie oraz budynek Poczty Głównej w Warszawie przy ul. Poznańskiej. Kiedy na stałe zakotwiczył w stolicy w 1930 roku razem z siostrą dołączyłyśmy do niego i mamy. Ojciec był legionistą, zagorzałym piłsudczykiem, natomiast jego brat narodowcem. Kiedyś doszło między nimi do poważnej kłótni na tym tle, co skutkowało zerwaniem wzajemnych kontaktów. Wujek zmarł w czasie okupacji, a tata walczył w Armii Krajowej, brał udział w Powstaniu. Potem ślad po nim zaginął.

 

Pani też uczestniczyła w konspiracji.

Podczas wojny w naszym warszawskim mieszkaniu odbywały się spotkania przedstawicieli różnych okręgów konspiracyjnych. Rodzice prosili mnie i siostrę, żebyśmy się w to nie angażowały, jednak dwa dni po wybuchu Powstania włączyłyśmy się do akcji. Obie znalazłyśmy się w 3. Kompanii Wkra, Batalion Łukasińskiego, Zgrupowanie Sosna. Ja byłam łączniczką i sanitariuszką. Po kilku dniach dołączyła do nas również mama, która opiekowała się rannymi.

Wśród powstańców panował wielki entuzjazm, niestety, powoli ogromna przewaga Niemców zaczęła brać górę. Z 1 na 2 września dostaliśmy rozkaz ewakuacji. Główny kanał przy pl. Krasińskich był oblężony, dlatego skierowano nas do bocznego, przy ul. Daniłowiczowskiej na Starym Mieście. Bardzo wąskiego, mającego zaledwie 70/80 cm szerokości. Do włazu wchodziliśmy po kolei – mężczyzna, kobieta, mężczyzna, kobieta… Łącznie 39 osób z naszej kompanii. Podziemną podróż zaczęliśmy około godz. 8 wieczorem, a do celu dotarliśmy w południe następnego dnia. To była droga przez mękę – do przodu posuwaliśmy się bardzo powoli, czołgając się, pokonując centymetr po centymetrze. Brakowało powietrza, powstał zator, a po jakimś czasie okazało się, że ktoś zmarł, spuchł i trzeba go było przepchnąć do najbliższej studzienki. W końcu dotarliśmy do celu, gdzie zostaliśmy wyciągnięci na linach – półprzytomni, ledwo żywi. Śródmieście było jeszcze w miarę wolne, umieszczono nas w kinie, w którym dochodziliśmy do siebie. Powstanie powoli dogorywało, a miesiąc później ostatecznie skapitulowaliśmy.

 

Pani trafiła do niewoli.

Przeszłam przez różne obozy – w Lamsdorfie, Milbergu, Altenburgu, Oberlangen. Ten ostatni został wyzwolony 12 kwietnia 1945 roku przez 1 Dywizję Pancerną gen. Stanisława Maczka. Zostaliśmy przewiezieni do Niderlangen, a potem do Murnau, gdzie zorganizowano szkołę. Funkcjonowało tam liceum i gimnazjum w którym zrobiłam małą maturę. A także poznałam przyszłego męża.

 

W szkole?

Na przedstawieniu teatralnym. Po latach powiedziałam Zygmuntowi Nowakowskiemu (znany pisarz, dziennikarz, aktor, reżyser – przyp. pg), że to on był sprawcą mojego małżeństwa. Bo kiedy Witold Schejbal przyjechał do Murnau, gdzie mieścił się obóz jeniecki dla polskich oficerów, od razu spytał czy jest tam teatr. Oczywiście, był, a reżyser akurat potrzebował aktora do roli juhasa w swoim przedstawieniu „Gałązka rozmarynu”, autorstwa właśnie Nowakowskiego. Witold wziął tę rolę w ciemno, a że akurat byłam na premierze zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. A szczególnie w jego zniewalającym głosie.

 

Stamtąd pojechaliście do Anglii?

Ja jeszcze zaliczyłam miejscowość Trani koło Bari, gdzie kontynuowałam naukę. Ale byłam tam krótko, bo trzy miesiące później, 2 października 1946 roku, znalazłam się w obozie West Chiltington w hrabstwie Sussex. Tam podczas tańców ludowych, które wykonywaliśmy na koniec roku szkolnego, wpadłam w oko dwóm paniom. Okazało się, że były z biura pośrednictwa pracy i zaproponowały mi wyjazd do Londynu i opiekę nad dziećmi. W ten sposób trafiłam do stolicy zostając opiekunką pociech księcia George’a Galicyna – 1,5 rocznego Aleksandra i 3-letniej Karoliny. Galicyn jako mały chłopiec wyjechał z rodzicami z Rosji po rewolucji bolszewickiej, a z czasem urządził się w Londynie, gdzie miał piękne mieszkanie w dzielnicy South Kensington. Pracowałam tam trzy miesiące, po czym przyjechał mój narzeczony Witold i postanowiliśmy się pobrać. Ślub był bardzo skromny, uczestniczyło w nim tylko sześć osób. Mąż pracował najpierw w aptece, a później jako projektant mieszkań. Skończył też studia artystyczne – malarstwo sztalugowe, a jednocześnie występował jako aktor w emigracyjnym teatrze.

 

Pani imała się różnych rzeczy.

Pracowałam w hotelu Shelbourne, potem w Ognisku Polskim (gdzie byłam kelnerką, a później kierowniczką sali), następnie w Biurze Turystycznym „U Tazaba”, Domu Towarowym „Barkers” i wreszcie w Kensington Town Hall, gdzie zajmowałam się rejestracją wyborców i procedurami związanymi z głosowaniem. Godziłam pracę zawodową i społeczną z wychowywaniem dwójki dzieci.

 

Poszły w ślady rodziców?

Syn Andrzej jest projektantem wnętrz, a córka Danusia – scenografem i projektantką kostiumów teatralnych. Pracowała w teatrach w Polsce i w Anglii. Natomiast zięć, Andrzej Klimowski, to znany plakacista, profesor Royal College of Art. Wspólnie opublikowali trzy książki, m.in. przetłumaczyli „Mistrza i Małgorzatę” wydając ją w formie komiksu.

 

Nieprzerwanie, od lat, działa pani w różnych organizacjach polonijnych.

Cieszę się jak mogę coś zrobić społecznie. Studium Polski Podziemnej, Fundacja Armii Krajowej, Zjednoczenie Polek, Zjednoczenie Polskie… Od 1947 roku jestem członkiem, a od 11 lat prezesem Londyńskiego Koła Byłych Żołnierzy Armii Krajowej.

 

To głównie środowisko starszej Polonii, ale również z młodymi ludźmi łatwo znajduje pani wspólny język.

Mimo różnicy wieku nigdy nie miałam z tym problemu. Cieszy fakt, że coraz więcej młodzieży angażuje się społecznie, chce kultywować tradycję i emigracyjny dorobek. Szkoda tylko, że ten ogromny potencjał nie jest wykorzystywany w Polsce, a setki tysięcy rodaków wyjeżdża za chlebem. To przykre, kiedy młodzi, wykształceni ludzie, muszą się tułać po świecie, często wykonując zajęcia znacznie poniżej swoich ambicji i kwalifikacji.

 

Będzie lepiej?

Wiara czyni cuda, więc nie tracę nadziei…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_