08 marca 2015, 10:02 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Wolność zadana

Kapitan Lech Rudziński, Zygmunt Tylunas z I dywizji gen. Maczka i Ula Zajączkowska.

W niewielkiej sali polskich spotkań w Brighton, kpt Lech Rudziński, patrząc Beacie w oczy, wyśpiewywał jej romantyczne, frywolne piosenki. Przyjechali z kolegą Sawiczem, aby co nieco opowiedzieć. Byli, aby zaświadczyć sobą to, co dzisiaj nadal jest zakłamywane. W polskiej, publicznej telewizji, w najbliższą sobotę, w godzinie rodzinnego szczytu przy obiedzie, pokazany zostanie kolejny odcinek propagandowego serialu, „perły” PRL-u, która od kilkudziesięciu lat wtłacza obywatelom do głów odwieczną przyjaźń pancernych, psa i kamratów z sowieckiego sojuzu.

Kpt Lech Rudziński i major Czesław Sawicz, żołnierze Łupaszki, przyjechali 1 marca na zaproszenie Polskiego Klubu Miłośników Historii z Brighton, prowadzonego przez Marka Wierzbickiego, tego popołudnia oddającego im honory w mundurze kaprala.

Polacy z Brighton mają tam polską szkołę sobotnią. Brakowało jej tego popołudnia. Mają harcerstwo – również nikogo. Mają polską mszę św., ale proboszcz nie poświęcił wyklętym kazania. Ale za to: gościnę przygotowali wolontariusze z Polish South Coast Charity Trust. Pani Janina upiekła świąteczne ciasto. Beata z Markiem ugotowali grochówkę i ślęczeli nocą nad wystawą kilkudziesięciu życiorysów żołnierzy podziemia. Marta z Piotrem przygotowali piosenki i mówią, że chyba narodził się duet z repertuarem patriotycznym. Rafał przyjechał z odległego Uttoxeter, aby opowiadać o zbiorach, zgromadzonych przez siebie i Marka. Andrzej i Agnieszka przyjechali z Portsmouth, bo się interesują. Andrzej jest członkiem-założycielem polsko-brytyjskiego Projektu Dywizjon 307, Agnieszka uczy w polskiej szkole, a w lecie odbyła samotny rajd rowerowy do Paryża, by zebrać na szkołę trochę dodatkowego grosza. Sebastian przyjechał z Londynu. Historia Polski wciągnęła go na emigracji. Ania Kalinowska, też z Londynu, pracuje w Ognisku Polskim, jest radną POSK-u, zawodowo zajmuje się pomocą bezdomnym. Przyjechała żeby poznać środowisko polskich społeczników w Brighton. Z Londynu przyjechała również Irena Płóciennik z Forest Gate Charity Ilford.

Byli tam ludzie kilku polskich pokoleń, którzy przyjechali z kraju, głównie po 2004 roku, mieszkańcy Brighton, ale także bliskiego Eastbourne. Sala była pełna. Na początek stanęła na baczność.

– Panie Majorze, kapral Wierzbicki melduje gotowość do rozpoczęcia uroczystości poświęconej żołnierzom niezłomnym.

– Czołem Polacy! Mam okazję przywitać rodaków. Osiem lat gułagu, trzy i pół roku przymusowego zesłania, a na Zachodzie pierwszy raz jestem – odpowiedział major Sawicz.

– Walczyli w Powstaniu Wileńskim, o którym niewielu wie, bo na ogół słyszeliśmy tylko o Powstaniu Warszawskim. Polski Klub Miłośników Historii reprezentuje tu, na Wyspach, Stowarzyszenie Łagierników Armii Krajowej, a ci panowie są przedstawicielami tego stowarzyszenia – przedstawiał gości organizator spotkania. – Witamy naszych lokalnych kombatantów z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, panią Jadwigę Musioł i pana Zygmunta Tylunasa z I dywizji pancernej gen. Maczka. Witamy Ulę Zajączkowską, która przyjechała z naszymi gośćmi z Warszawy i jest autorką filmu „Łagiernicy”, który za chwilę pokażemy – kontynuował. Uroczystą stronę spotkania dopełnił Hymn Polski, trwanie w ciszy za poległych, którzy nie złożyli broni do końca, piosenki z repertuaru „Panien Wyklętych”, pokaz niezwykłej, dokumentalnej etiudy, wystąpienia gości i wiersz Mariana Hemara, odczytany przez panią Jadwigę. Była to możliwość osobistego spotkania z weteranami, lecz również z ludźmi, wśród których można rozwijać skrzydła zainteresowań, działać w celu rozpowszechniania idei pamięci i tożsamości, które budują świadomość przynależności do określonego kręgu wspólnoty wiary i myśli.

Kpt Rudziński do dzisiaj nosi w swoim ciele guzy i blizny, ciężko pobity po swojej pierwszej ucieczce z obozu specjalnego NKWD nr 240, w kwietniu 1945 roku. Stał się człowiekiem, który nie umie płakać.

Nie wrócił z Rosji do Wilna, z którego pochodził. Jednym z repatriacyjnych transportów dotarł do nowej Polski i nie szukał już możliwości dalszej walki z bronią w ręku. Nie miał już na to sił, chciał żyć, na tyle, na ile mu pozwolono. W kraju, który nie był takim, za jaki walczył, ale musiał się w nim odnaleźć, pójść do technikum, zrobić maturę, pracować.

Po Powstaniu Wileńskim, Rudzińskiego, Sawicza i kilka tysięcy innych żołnierzy AK, rozbrojonych przez sowietów gen. Czerniachowskiego, NKWD uwięziło w obozie w Miednikach. Rudziński zbiegł 17 lipca 1943. Do stycznia 1944 roku był w lesie.

Unikając potyczek, żołnierze byli postrachem donosicieli. Sztuka polegała na tym, żeby nie powstawały sąsiedzkie zatargi. Za oskarżenie dostawało się od sowietów konia, krowę, kawałek ziemi. Kto donosił i na kogo? – Sąsiad na sąsiada, miejscowi – mówi Rudziński. Kim byli „miejscowi”? – Żyli tam Litwini, Tatarzy, Rosjanie, Polacy, wszyscy – tłumaczy. Jak im się kto poskarżył, że jest gnębiony, szli do donosiciela i ostrzegali, że poniesie konsekwencje. Słuchaj chłopie, jeżeli jeszcze raz dostaniemy skargę, żeś donosił, to do ciebie wrócimy – przestrzegali.

Skazany przez Wojenny Trybunał NKWD na karę śmierci „za zdradę sowieckiej ojczyzny”, wywieziony do Donbasu, gdzie karę śmierci zamienili mu na 25 lat pracy w kopalni, w końcu listopada 1945 roku, kpt Rudziński uciekł po raz drugi. – Udało mi się. Bez dokumentów i pieniędzy dostałem się do Wilna, byłem w drodze dwa tygodnie. W grudniu nawiązałem kontakt z podziemiem, przyszło dwóch panów, wysłuchali mnie, sprawdzali przez dwa miesiące, czy powiedziałem im prawdę, po czym zalecili zmianę miejsca pobytu. Dostałem lewe zwolnienie z obozu w Saratowie i na tej podstawie dopisano mnie do karty repatriacyjnej.

– Taka była potrzeba, więc walczyłem, ze świadomością, że jutro czy za godzinę mogę zginąć – podkreśla. – Nie ujawniłem się, bo gdybym to zrobił, nie rozmawialibyśmy dzisiaj – mówi kpt Rudziński. Jego rodzina także z Kresów wyjechała.

– Była umowa z Rosjanami, aby razem walczyć przeciw Niemcom. Mieliśmy jedne przepustki, nasi mogli chodzić na bazę rosyjską, a Rosjanie mogli przychodzić na nasze bazy. 23 sierpnia 1943 zaprosili dowództwo Brygady „Kmicica” do siebie, aby ustalić zdobycie miasteczka Miadzioł, i sowiecki dowódca, Markow, chciał nas wepchać do miasteczka w pierwszej linii. „Kimicic” się nie zgodził, walczymy razem, mówił, to po co nas wypychacie, na stracenie? To oni od razu ‘ruki wierch’ i całe nasze dowództwo zabrali – opowiadał major Sawicz. Nie wiadomo, jak zamordowano „Kmicica”. Brygada liczyła około 150 żołnierzy. Część ludzi, około 80 osób, rozstrzelano. Niektórzy uciekli, część przeszła pod rozkazy, podległego sowietom, kapitana Mroczkowskiego. – A pokazują w tych „Czterech pancernych”, że tak przyjaźnie z nami walczyli – komentuje Sawicz.

Po Powstaniu Wileńskim, sowieci wywieźli Akowców do Kaługi, karmiąc więźniów soloną rybą i sucharami. – Pociąg stawał raz na dobę, gdzie było jakieś bagno. A w bagnach aż się ruszało od larw komarów. Przez koszulę, jak człowiek trochę tej wody popił, to było wszystko. Jak nas przywieźli, to okazało się, że enkawudzistów już nie ma, tylko zwykłe wojsko. Grali Marsza Krakowiaka, z orkiestrą dotarliśmy do koszar i dowiadujemy się, że wcielili nas do 361 pułku piechoty Armii Czerwonej – opowiada Sawicz. – Było bardzo dużo wtyczek Markowa. Zaczęli wydawać ludzi, a szczególnie szukali żołnierzy IV i V Brygady. To ja z kolegami uciekałem, ale nas złapali i okazało się, że więcej nas uciekało, złapanych było dziewięciu. Postawili nas przed pułkiem, pułkownik Jermołow tłumaczył, jacy to my jesteśmy zdrajcy ojczyzny, i żeśmy zabijali Rosjan, a ostatnie pytanie było: towarzysze, to co z nimi zrobić? Wszyscy, jak jeden mąż, cały pułk Akowców odpowiedział: wypuścić! A Jermołow na to, że więcej nas nie zobaczą. No i faktycznie – wspomina major.

Dostał osiem lat. Jak mówi, to nie było żadne sądzenie, tylko wyrok zaocznie wydany przez trzech sędziów, tzw. „trojkę”. Przeszedł różne obozy. W kamieniołomach mało nie zabił brygadzisty. Ten go dwa razy pałką, a Sawicz jego młotem, raz. Pracował w fabryce zapałek: stojąc po pas w wodzie, więźniowie wyciągali z Oki belki, i tak do grudnia.

Wyrok zakończył w kopalni miedzi.

– W Związku Radzieckim nikt mnie bandytą nie nazwał, tylko „polski sołdat”, albo „polski legionist” – mówi Sawicz. Kiedy przyjechał do Olsztyna i poszedł się zameldować, to go pytano, czy służył w armii. Tak, w Armii Krajowej.

– „To nie jest armia, to jest banda”, usłyszałem w odpowiedzi, a potem mnie zapytał, jaki miałem stopień. No to mówię, że w bandzie nie ma stopni, a hersztem nie byłem. Dopiero w 1984 roku przyjęli mnie do ZBOWiD-u. Pracowałem w technicznej obsłudze samochodów, co później zmienili na Olsztyńskie Zakłady Naprawy Samochodów. Prawie 40 lat byłem w Ochotniczej Straży Pożarnej, zaliczyłem wszystkie odznaczenia, zacząłem od strażaka, a skończyłem na naczelniku – mówił major Sawicz, któremu pierwszy awans, na sierżanta, przyznano dopiero w 1985 roku. Tak jak Rudziński, urodził się w Wilnie. Walczyło ich pięciu z jednego podwórka. Dwóch zabili Niemcy, dwóch wykończył Urząd Bezpieczeństwa. – Ja jeden zostałem, żartuję, że ruskie mnie zahartowali – śmieje się stary żołnierz.

Młodzi

Chłopiec chce zobaczyć pistolet. Pomacać, spróbować. – Wszystko działa, to jest nasz autentyczny Wist, produkcja już za niemieckiej okupacji, 1940 rok, Fabryka Broni Radom, wzór 35. Kupiłem tu, w Anglii – tłumaczy Wierzbicki. Razem z Rafałem Dolnym, z którym poznali się na zlocie brytyjskich grup rekonstrukcyjnych, gromadzą zbiory związane z walką Polski w II wojnie światowej. Współpracują na odległość, bo Rafał mieszka w Uttoxeter.

– Z kolegami rekonstruowaliśmy zarówno grupy antykomunistyczne, jak i komunistyczne, bo Armię Czerwoną i Ludową Armię też. Mieszaliśmy, bo człowiek próbował trochę tego, trochę czegoś innego, żeby pobadać, w czym będzie się czuł najlepiej. Wreszcie zdecydowałem się na kampanię wrześniową. Już tutaj, na zlocie rekonstruktorów, poznałem Marka, który wyszedł z propozycją, żeby założyć klub, no i stało się. Jak jestem w naszym mundurze z kampanii wrześniowej na zlotach, to Brytyjczycy biorą mnie za Niemca i jak robią sobie zdjęcia, to mówią: tylko oprócz tego Niemca – śmieje się Rafał. To zainteresowanie historią tak naprawdę wzięło się jednak z jego rodzinnych stron. Jest Kaszubem, pochodzi z Chojnic, gdzie w 1919 roku powstał pierwszy polski batalion strzelców. – Jak zacząłem interesować się Chojnicami, tak później poszło to dalej, zaczęło się rozwijać – mówi Rafał.

Piotr Kolincio i Marta Hermańczuk zaśpiewali. Marta jest członkinią klubu, działa też w harcerstwie. W Anglii mieszka od 10 lat. – Spotkaliśmy się tutaj, na polskim obiedzie. Szukał panny wyklętej i odnalazł mnie – uśmiecha się. Piotr też ma długi staż. W Anglii żyje, z przerwami, od 2001 roku. Działa w Kole Przyjaciół Harcerstwa i gra muzykę, w kilku grupach, jedne upadają, drugie powstają, ale się kręci.

Kombatantów przywiozła z kraju Ula Zajączkowska, autorka filmu-świadectwa.

– Stowarzyszenie napisało do mnie prośbę o nakręcenie 10-minutowego dokumentu o tych ludziach, o łagiernikach. Dali mi mnóstwo materiałów, zaczęłam to studiować i pojechałam na pierwsze spotkanie. Taka „nauczona”. I zrozumiałam wtedy, że nie umiem niczego, i ich nie rozumiem. Ludzi pełnych wartości, które my, młodzi, skrupulatnie pomijamy, żeby nam było trochę wygodniej. Trudno było ująć w 10 minutach odrębną złożoność przeżywania tych bardzo trudnych historii. Wybrałam kilka osób, nie epatując ich ciężkimi przeżyciami, bo nie wszystko jest do pokazywania – mówi Ula.

– Zwykle przedstawiani są posągowo, są tłem do składania wieńców, a tu jest człowiek, który płacze, w którym cały czas jest to żywe, który ma wyrzut sumienia, że żyje, a przyjaciel umarł. Uderzyło mnie to, jak bardzo są ludzcy, pogodzeni. Pytałam ich o Rosjan, żeby spróbować wyciągnąć z nich jakąkolwiek negatywną emocję, ale nic z tego. Jest w nich wybaczenie i mądrość, po prostu mówią: ludzie są różni. Nie ma w nich ksenofobii, są nieprawdopodobnie tolerancyjni. Nie wiem z jakiej gliny są ulepieni, ale na pewno jej już nie ma – dodaje.

– Zawsze trzeba być wiernym sobie. Lepiej spaść i doznać strasznej porażki, ale nie być tchórzem, lecz pełnym ideałów. To w tej chwili brzmi górnolotnie, a kiedyś, postawa honorowa, była normą. A przecież bardzo dużo jest dzisiaj możliwości życia honorowego. Od internetu, po ojczyznę – mówi Ulka. Ma za sobą doświadczenie emigracji, krótkie, ale jednak. – Emigranci często odcinają się od Polski, a przecież tak nie trzeba, można być obywatelem świata i polskim patriotą. Podczas ubiegłorocznej mszy św. w katedrze na Wawelu, odprawionej dla łagierników, ksiądz przytoczył zdanie Karola Wojtyły: „Wolność nie jest dana, lecz zadana”. Pielęgnujesz więc język, znaczenie mają nawet takie drobiazgi, jak kupowanie polskich rzeczy, chodzisz głosować, mówisz o Polsce dobrze, starasz się być sprawiedliwym, pomagasz innym… Pracuję na SGGW ze studentami, czasami wyjeżdżam na Erazmusa, ale z przyjemnością wracam do Polski, kiedy widzę, jacy ambitni są Polacy. Bez przerwy nam się zarzuca, że jesteśmy narzekaczami. Jesteśmy! Ale według mnie jest to wynikiem ambicji. Wolisz szczery smutek, czy uśmiech na smutnej twarzy? Ja wolę to pierwsze, a nie wielką hipokryzję, z którą zetknęłam się w Szwecji – mówi Ula.

Sebastian pochodzi ze Świnoujścia. Na uroczystość do Brighton przyjechał z Londynu. Dlaczego? – Bo tu jest bardziej kameralnie, dużo cieplej. Coś fantastycznego, jestem oszołomiony tą atmosferą, zupełnie inną, niż na spotkaniach londyńskich – mówi.

– To zainteresowanie historią Polski objawiło mi się dopiero tutaj, bo kiedy wyjeżdżałem, to byłem trochę na kraj obrażony. Nabrałem dystansu po kilku latach emigracji. Zacząłem się interesować, czytać o naszej historii, dlaczego jest tak, a nie inaczej i skąd się to wszystko wzięło. Zmieniło się moje podejście do Polski, wszystko kompletnie się przewartościowało – mówi Sebastian. Wyjechał z rodzinnego miasta na studia, skończył studia i przyjechał tutaj.

– Nie wiem, czy rozumiem teraz więcej czy mniej, w każdym razie interesuje mnie, dokąd Polska zmierza i mam nadzieję, że będzie jeszcze do czego wrócić, bo nie chciałbym się tutaj zestarzeć. Chciałem czegoś innego i już to poznałem. I boli mnie strasznie, kiedy słyszę, że w Polsce „dążymy do europejskich standardów”. To znaczy do jakich?

Major Czesław Sawicz „Horski” i Beata Sobota, współorganizatorka Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Tekst i fot. Elżbieta Sobolewska

Od lewej Marek Wierzbicki, Piotr Kolincio i Marta Hermańczuk.

Rafał Dolny w okularach dziadka i w mundurze polskiego żołnierza z kampanii wrześniowej, wzór 36.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (2)

  1. Dziekujemy za wszystko 🙂

  2. Pingback: Praca w polskiej firmie, chyba się nie dogadamy | pracaizyciewlondynie