01 lipca 2015, 10:48 | Autor: Piotr Gulbicki
Na celowniku latających insektów

– Miałem kilka momentów, kiedy chciałem uciekać i znaleźć się znowu w Londynie. Wiedziałem jednak, że nie mogę zawieść sam siebie – mówi Michał Topolski o swoim pobycie w dżungli Lacandona. Z jednym z bohaterów serii „Breaking Point”, emitowanej obecnie na kanale Discovery Channel, rozmawia Piotr Gulbicki.

Jak się zostaje telewizyjną gwiazdą?

– O to trzeba zapytać gwiazdę (śmiech). Natomiast ja przeżyłem niezwykłą przygodę, która bardzo pomogła mi w życiu.

???

– Udało mi się zwalczyć fobię, z którą zmagałem się od dziecka, związaną z latającymi insektami. Przez cała lata widząc krążące w pobliżu pszczoły, osy, a kiedyś nawet ptaki, panicznie się bałem.

Rzadka sytuacja.

– Bardzo rzadka. Ale nie ma dymu bez ognia. Kiedy miałem pięć lat moja mama została użądlona przez jakiegoś owada. Okazało się, że jest uczulona na jad, doznała wstrząsu anafilaktycznego, a widok kiedy puchła i dusiła się wywarł na mnie ogromne wrażenie. Udało się uratować jej życie tylko dlatego, że szpital był blisko i natychmiast otrzymała pomoc medyczną. Od tamtej pory bałem się latających insektów, tym bardziej, że mama widząc je również reagowała alergicznie. Zawsze miałem wrażenie, że biorą mnie na cel.

Rzeczywiście brały?

– Tak mi się wydawało. Nigdy nie zostałem ukąszony, ale zdarzały się sytuacje, że będąc w towarzystwie znajomych – w pubie, w parku, na spacerze – na widok insekta uciekałem bądź przeraźliwie machałem rękoma. Nawet mieszkając już w Londynie żyłem ze świadomością, że te groźne stworzenia są w pobliżu i muszę mieć się na baczności.

Jak reagowali na to koledzy?

– Różnie. Czasami współczuli, czasami robili sobie żarty. Natomiast mi nie było do śmiechu, chociaż z natury jestem wesołym człowiekiem.

 Ale to właśnie dzięki temu stałeś się jednym z bohaterów serii „Breaking Point”.

– Można powiedzieć, że nie ma tego złego… O programie usłyszałem od przyjaciółki, która zobaczyła ogłoszenie w gazecie. Poszukiwano ludzi mających dziwne fobie – po to, żeby mogli w ekstremalnych warunkach się z nich wyleczyć. Nie wiedziałem na czym konkretnie ma polegać moja rola, ale ponieważ lubię wyzwania postanowiłem zaryzykować. Po pozytywnym przejściu badań psychologicznych poleciałem samolotem do Mexico City, a stamtąd do Tuxtla Gutierrez na południu kraju, gdzie czekał samochód, którym pojechałem do dżungli Lacandona, leżącej na pograniczu Meksyku i Gwatemali.

 Inni uczestnicy też?

– Program składa się z sześciu odcinków, emitowanych co tydzień. Bohaterami każdego z nich są dwie osoby, mające różne fobie, w celu ich przezwyciężenia wykonujące różne zadania, w różnych częściach świata. Osobiście nie znam tych ludzi, poza Maricelą, Amerykanką z Arizony, z którą razem podróżowałem. Jej pietą achillesową były drzewa.

Drzewa?

– Na ich widok trzęsła się, płakała, dostawała drgawek. Jak mówiła, decyzję o udziale w programie podjęła ze względu na swojego małego synka, gdyż nie wyobraża sobie, że może go normalnie wychowywać bez przezwyciężenia tej przypadłości.

Co przerażało ją w drzewach?

– Wszystko, borykała się z tym od dziecka. Mariceli i mi w podróży towarzyszyła ekipa telewizyjna oraz medyczna, później dołączył do nas również prowadzący program, jego pomysłodawca i spiritus movens Bear Grylls.

Szybko odnalazłeś się w nowym środowisku?

– To był stopniowy proces. Do dżungli zostaliśmy zawiezieni jeepem, Maricela podczas jazdy cały czas płakała. Wysadzono nas między drzewami, dostaliśmy plecaki, specjalne buty, ochraniacze przed wężami. A także mapę i pierwsze zadanie do wykonania – dojście do obozowiska. Temperatura sięgała 35 stopni Celsjusza, powietrze było wilgotne, bardzo ciężko się oddychało. Na miejscu okazało się, że lokalne owady w porównaniu z tymi żyjącymi w Polsce czy w Anglii to prawdziwe monstra – znacznie większe i bardziej włochate. Widząc je pomyślałem – co ja tutaj robię?

Była chwila zwątpienia?

– I to niejedna Zderzenie z rzeczywistością było uderzające, ale powtarzałem sobie, że jestem dorosłym facetem, mam 27 lat i jeśli już się zdecydowałem, to muszę podołać. Nie chciałem wyglądać śmiesznie i niepoważnie w oczach Mariceli. Natomiast ona reagowała bardzo spontanicznie – co jakiś czas wybuchała płaczem, chciała omijać drzewa, co w efekcie znacznie wydłużyłoby drogę. Obojgu pomagał nam fakt, że wzajemnie się wspieraliśmy. Po prawie czterech godzinach marszu w końcu dotarliśmy do celu.

Czyli obozowiska…

– …w którym czekały dwa namioty do rozłożenia. Musiałem zebrać drewno, żeby rozpalić ognisko i przygotować kolację. Kiedy poszedłem go poszukać, przedzierając się przez ponad trzymetrową trawę na chwilę stanąłem i to wystarczyło żeby oblazło mnie stado mrówek. Zacząłem skakać jak oparzony, sporo czasu minęło zanim się uspokoiłem. Kiedy w końcu doszedłem do siebie i ruszyłem w głąb lasu spadła mi na głowę ćma – czarna, wielkości kubka do kawy. A zaraz potem kolejne. Wrażenie było dziwaczne, jednak nie czułem już takiego strachu. Zacząłem się nawet przyzwyczajać i na swój sposób byłem dumny, że nie panikuję jak wcześniej. Nazbierałem drzewo i meksykańskie żółte jagody, które stanowiły podstawę naszej kolacji. Te pierwsze doświadczenia okazały się dobrą zaprawą na przyszłość. Mimo przeżyć i nowego miejsca zasnąłem twardym snem.

Bear Grylls był z wami?

– Dołączył następnego dnia rano i w jego towarzystwie kontynuowaliśmy wyprawę. Ten telewizyjny gwiazdor i były komandos okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, po drodze rozmawialiśmy między innymi o tym, jak radzić sobie w ekstremalnych sytuacjach, zwalczać słabości, stawiać czoło różnym zagrożeniom…

W pewnym momencie, przedzierając się między drzewami, niemal wszedłem na wielką pajęczynę. Znieruchomiałem, a w tym czasie Bear ze stoickim spokojem zaczął tłumaczyć, co robić w takiej sytuacji. Otóż, kiedy poziom strachu jest najwyższy, trzeba się zatrzymać, oswoić z nim i uświadomić sobie, że nic złego nam nie grozi. Ta metoda, zwana „10 sekund Beara Gryllsa”, towarzyszy mi do dziś, w różnych sytuacjach. I sprawdza się. Do tego stopnia, że wówczas odważyłem się dotknąć tamtego pająka.

Aż tak?

– Nigdy wcześniej bym się tego po sobie nie spodziewał. To był bodaj najdłuższy dzień w moim życiu, miałem kilka momentów, kiedy chciałem uciekać i znaleźć się znowu w Londynie. Wiedziałem jednak, że nie mogę zawieść sam siebie. Z czasem zacząłem się oswajać z moimi „kochanymi” insektami – w czym pomogło mi to, że nie byłem sam. Mogłem porozmawiać, zapanować nad strachem, uspokoić się.

Szliśmy w kierunku rzeki, wkoło roztaczały się piękne widoki. Schodząc stromym zboczem żeby nie spaść łapaliśmy się gałęzi – Maricela też, mimo że początkowo zarzekała się, iż nie dotknie żadnego drzewa. Kiedy dotarliśmy do rzeki okazało się, że trzeba przez nią przejść na drugą stronę. Nie było głęboko, może do pasa, ale nurt mocno dawał się we znaki. Straciłem równowagę, przewróciłem się i gdyby nie pomoc ubezpieczających nas medyków mogło się to źle skończyć. Wtedy uświadomiłem sobie, że jest wiele innych niebezpieczeństw znacznie gorszych i groźniejszych niż insekty i że jeśli człowiek musi coś zrobić, to na pewno to zrobi.

Potem Bear wręczył mi konika polnego. Czułem obrzydzenie, za nic nie chciałem go wziąć do ręki i dopiero po 20 minutach się przemogłem. Później to samo powtórzyło się z wielką ćmą – tyle, że tym razem już tak długo się nie zastanawiałem. I właśnie szybkość podjęcia decyzji sprawiła mi największą satysfakcję. Zadowolony z siebie poszedłem spać, ale nie był to spokojny sen. W nocy okolicę nawiedziła tropikalna burza, wielkie błyskawice rozświetlały ciemność, a deszcz walił jak z cebra.

Następnego dnia Bear powitał mnie śniadaniem – dał mi żywego konika polnego i polecił, żebym go zjadł. Zdębiałem, myślałem, że żartuje. Ale mówił poważnie. Obracałem insekta w rękach pół godziny, aż w końcu zamknąłem oczy i włożyłem do ust. Był gorzki, kwaśny, paskudny w smaku – nic gorszego w życiu nie konsumowałem. Niemniej, mimo wszystko poczułem ulgę. – Kolejna granica została pokonana, cóż jeszcze może mnie zaskoczyć? – pomyślałem i szybko dostałem odpowiedź na to pytanie. Uzupełnieniem porannego menu był bowiem kubek… smażonych larw. W tym momencie było mi już wszystko jedno, szybko połknąłem całą zawartość. Na szczęście wrażenia smakowe okazały się nieporównywalne z poprzednim daniem, larwy smakowały jak masło orzechowe. Polecam, palce lizać!

Po takim śniadaniu można działać.

– Zdecydowanie. Na deser zostały jeszcze wielkie ćmy. Na szczęście nie musiałem ich jeść – Bear położył mi dwie na twarz, odgłos ich skrzydełek przyprawiał o drżenie całego ciała. Ale dałem radę. To trwało jakieś 10 sekund, zaliczyłem kolejny test. A chwilę potem spostrzegłem, że inna ćma chodzi po moim pasku od spodni. Wziąłem ją do ręki, odrzuciłem i to było moje ostatnie zadanie.

Natomiast Maricela na pożegnanie musiała objąć wielkie drzewo. Trochę płakała, ale w końcu przemogła się i czule do niego przytuliła. Następnie wsadzili nas do jeepa, zawieźli na lotnisko i każdy poleciał w swoją stronę.

Nie boisz się już insektów?

– Nie odczuwam dyskomfortu na ich widok – nie uciekam, nie macham rękoma, nie panikuję. Owszem, nadal trochę się obawiam, ale potrafię nad tym zapanować. To doświadczenie pozwoliło mi na normalniejsze życie, czuję się teraz silniejszy.

A Maricela?

– Z tego co mi pisała chodzi z synkiem do parku, nie ma problemu żeby przejść między drzewami czy usiąść na ławce pod ich konarami. Jej również udało się przezwyciężyć fobię, z którą borykała się od dziecka…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_