26 sierpnia 2015, 11:53 | Autor: Piotr Gulbicki
Biały człowiek w afrobeacie

Był jednym z filarów Orkiestry Na Zdrowie, słynnej formacji Jacka Kleyffa. Współpracował z różnymi zespołami w kraju, a obecnie, od dziesięciu lat, przeciera muzyczne ścieżki w Londynie. Z gitarzystą Jackiem Osiorem rozmawia Piotr Gulbicki.

Jacek Osior
Jacek Osior
Ciągle szukasz swojej artystycznej drogi.

– Nieustannie. I chyba tak będzie już zawsze. Mam 40 lat, ale bynajmniej nie czuję się wypalony. Próbuję, eksperymentuję, doświadczam.

Londyn świetnie się do tego nadaje.

– Właśnie dlatego tu przyjechałem. W brytyjskiej stolicy jest miejsce dla wszystkich rodzajów muzyki, każdy znajdzie coś dla siebie. Prawdziwą specyfiką są kluby i puby – rockowe, bluesowe, jazzowe, poetyckie…

Londyn to światowe centrum, ale i w Polsce dużo się dzieje. Nad Wisłą organizowanych jest szereg festiwali, cały czas pojawiają się młodzi, uzdolnieni twórcy, szukający własnej muzycznej tożsamości. W ciągu ostatniej dekady pod względem technicznym wszystko bardzo poszło do przodu, dziś praktycznie każdy może zrobić w domu własne nagranie. Szkoda tylko, że talent często nie wystarcza, a ludzie muszą emigrować, żeby zapewnić sobie materialny byt.

W Anglii też jest ciężko utrzymać się z muzyki.

– Bardzo ciężko, udaje się to tylko nielicznym. Dla zdecydowanej większości to hobby bądź sposób na dorobienie paru funtów, ale przynajmniej mają jakąś bazę materialną. Ja zaraz po przyjeździe tu zaczynałem od wykonywania nadruków na koszulkach, jednak szybko znalazłem pracę przy przygotowywaniu koncertów. I zajmuję się tym do dziś. Ustawiam na scenie światło, wzmacniacze, głośniki, całą aparaturę. Dzięki temu z bliska widziałem kulisy występów takich tuzów jak U2 (na Wembley), Madonny (w O2 Arena) czy Rogera Watersa (w Earls Court). Natomiast niedawno byłem w Baku, gdzie przygotowywaliśmy sprzęt na ceremonię otwarcia i zamknięcia pierwszych w historii Igrzysk Europejskich. Trzy tygodnie, upały dochodzące do 30 stopni Celsjusza, atmosfera wielkiego sportowego święta. Na scenie wystąpiła między innymi Lady Gaga oraz miejscowe gwiazdy, całość była pomyślana jako miks sztuki lokalnej i zachodniej. Azerbejdżan to prawdziwa mieszanka różnych kultur – głównie tureckiej i rosyjskiej, a szerzej wpływów azjatyckich i europejskich. Rzuca się też w oczy wielka serdeczność ludzi.

Opowiadasz o tym z dużym zapałem.

– Bo antropologia, poza muzyką, jest moją wielką pasją. To niesamowite, jak różne kultury się przenikają, mimo że czerpią z różnych korzeni.

Dobrze widać to w Londynie.

– Nieustannie doświadczam tego na własnej skórze. Niedługo po przyjeździe nad Tamizę, w 2005 roku, poznałem Nigeryjczyka Emeke Elendu, który wcześniej grał z Felą Kutim, czyli takim nigeryjskim Bobem Marleyem. Emeke bardzo się zdziwił, że biały człowiek, do tego z Polski, gra afrobeat i całkiem dobrze mu to wychodzi. Szybko znaleźliśmy wspólny język, dołączyłem do jego zespołu The Socalites i razem występowaliśmy na różnych koncertach, praktycznie co tydzień. Zagraliśmy nawet w słynnej Astorii. To była dla mnie dobra szkoła – wymagająca publiczność, głównie czarna, świetnie znająca się na muzyce. Od czasu do czasu dla urozmaicenia łączyliśmy utwory afrykańskie z polskimi.

Ale to już przeszłość.

– Gramy razem do dziś, chociaż nie tak intensywnie jak dawniej. Tyle że obecnie to już nie ten sam zespół, w międzyczasie jego skład ewoluował. Podobnie jak nazwa. Teraz grupa nazywa się Kalakuta i jest bardziej formacją nigeryjsko-angielską.

Natomiast ja cztery lata temu zacząłem współpracę ze skrzypaczką Basią Bartz, czego owocem jest płyta „Hope”. To tak zwana muzyka ambient, którą charakteryzuję jako dającą przestrzeń – może stanowić podkład do filmów, obrazów, ale równie dobrze ilustrować twórczość poetycką. Koncertujemy w różnych miejscach, między innymi w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Mamy na koncie występy w Scali, Ognisku Polskim, na dużych imprezach i kameralnych spotkaniach poetycko-literackich.

Współpracujesz też z innymi artystami.

– W ubiegłym roku pomogłem w nagraniu płyty Yvonne Akebie, młodej, ciekawej wokalistce i autorce tekstów z Jamajki. A jednocześnie jestem w kontakcie z kolegami w Polsce – Jackiem Kleyffem i Jurkiem Słomińskim. Czasami odświeżamy dawne wspomnienia i wspólnie coś gramy.

Słowem, nie nudzisz się.

– Muzyka na okrągło, w taki czy inny sposób, jest obecna w moim życiu. Poza praktycznym kontaktem z nią ostatnio dużo słucham twórczości afrykańskiej. Najbardziej uderza w niej niesamowite połączenie rytmiki i melodii, a Orchestra Baobab to prawdziwe mistrzostwo. Grupa pochodzi z Senegalu, ale chłonę też klimaty rodem z Mali czy Nigerii. Mam je we krwi, jakbym był rodowitym Afrykaninem (śmiech).

A jesteś rodowitym warszawiakiem.

– Urodziłem się w Milanówku, natomiast w Warszawie mieszkałem od piątego roku życia. To były fajne, beztroskie czasy. Jako kilkulatek, po przeczytaniu książki „Jak Wojtek został strażakiem”, marzyłem o tym zawodzie. Później, po obejrzeniu filmu „Dempsey i Makepeace na tropie”, chciałem zostać policjantem. Z czasem mi przeszło, jednak z tamtego okresu pozostała miłość do klocków lego, przy których chętnie zasiadam do dziś – razem z moją 5-letnią córeczką budując różne wymyślne konstrukcje. Pewnie wpływ na to ma fakt, że w szkole byłem całkiem niezłym matematykiem, uczestniczyłem nawet w ogólnopolskich olimpiadach z tego przedmiotu.

Później matematykę zastąpiła muzyka?

– Ta druga praktycznie zawsze była obecna w moim życiu. Razem z rodzicami i czworgiem rodzeństwa słuchałem na adapterze płyt takich klasyków jak Pink Floyd czy U2. To była prawdziwa duchowa uczta. Poza tym miałem dobre wzory – mama grała na pianinie, brat śpiewał w chórze gospel, a siostra grała na gitarze w kościelnej scholi – tej samej, w której występowała Anna Maria Jopek. I właśnie przykład siostry sprawił, że zacząłem uczęszczać na lekcje gitary klasycznej.

Z czasem z kolegami ze szkoły stworzyliśmy własny zespół i zaczęliśmy pojawiać się w Ośrodku Kultury Ochota, kultowym miejscu, w którym błyszczały gwiazdy polskiej muzyki, między innymi Antonina Krzysztoń, Martyna Jakubowicz czy Jacek Kleyff. Z tym ostatnim szybko zacząłem odbierać na tych samych falach i po kilku miesiącach wszedłem do składu prowadzonej przez niego Orkiestry Na Zdrowie. Był rok 1994, niebawem nagraliśmy płytę, a w zasadzie wówczas jeszcze kasetę „Los”. Znalazły się na niej dwie moje kompozycje. Jedna, „Jestem z Tobą”, zajęła pierwsze miejsce na festiwalu studenckim w Krakowie, a także zdobyła Złotego Bączka – nagrodę publiczności festiwalu Woodstock.

To był intensywny okres, koncertowaliśmy praktycznie po całej Polsce, ale też na Ukrainie, w Czechach, w Danii. Głównie na imprezach reggae i folkowych. W Orkiestrze grałem do 1999 roku, później miałem przerwę spowodowaną zmianami personalnymi w zespole, ale po kilku miesiącach wróciłem do składu. Wspólnie wydaliśmy jeszcze dwie płyty.

A równocześnie występowałeś w innych formacjach.

– Było ich kilka. W grupie Słoma i Bębnoluby robiliśmy muzykę będącą połączeniem reggae, folku i rocka, coś w rodzaju dzisiejszej world music. To była bardzo specyficzna kapela – każdy utwór zaczynaliśmy od wspólnej gry na bębnach, które cały czas pozostawały bazą, niemniej stopniowo, w trakcie trwania kompozycji, przechodziliśmy do swoich instrumentów.

Z kolei zespół Ritmodelia, założony przez Mikołaja Wieleckiego, którego ojciec, znany kompozytor Tadeusz Wielecki prowadził Warszawską Jesień, był pierwszą grupą stricte sambową w Polsce. Występowaliśmy podczas różnych parad, marszów, zlotów. Ja grałem tam na surdo, dużym bębnie używanym w muzyce brazylijskiej.

Natomiast w latach 2000 – 2004 miałem swój własny zespół, Session 3, w którym komponowałem wszystkie utwory. Jego podstawę stanowiło trzech muzyków, chociaż często wspierali nas koledzy z zewnątrz. Graliśmy bardzo dużo, głównie w klubach. Te wszystkie doświadczenia z różnymi kapelami ukształtowały mnie muzycznie, wtedy hartowała się stal (śmiech).

Ale jednak wyjechałeś do Anglii.

– Po wejściu Polski do Unii Europejskiej, kiedy otworzyły się granice, postanowiłem spróbować czegoś innego. I zobaczyć, jak robi się sztukę w artystycznej stolicy świata.

I jak wrażenia?

– Przede wszystkim jest tu ogromna różnorodność. W Polsce brakuje muzyki środka oraz miejsc, gdzie można grać praktycznie każdy gatunek muzyki. W 2007 roku uczestniczyłem w ciekawym eksperymencie. Przypadkowo znalazłem ogłoszenie w Internecie dotyczące wspólnego grania. W efekcie w ciemno spotkało się trzech muzyków – Izraelczyk, Irańczyk i ja. Nie znaliśmy się, mieliśmy różne kulturowe i zawodowe doświadczenia, a jednak przez kilka godzin potrafiliśmy ze sobą grać, intuicyjnie się uzupełniając. To fascynujące, jak uniwersalna jest muzyka i ile tajemnic w sobie kryje.

Tajemnic?

– Ciągle niezgłębionych. Zawsze pasjonowało mnie szukanie nowych rozwiązań i wytyczanie oryginalnych kierunków. Taki na przykład Jack White, który z jednej strony gra dużo nowoczesnych klimatów, a jednocześnie sięga do bluesa. Albo niesamowity Jimmy Hendrix, który potrafił wprowadzić bluesa do rocka.

Ty z wykształcenia jesteś socjologiem.

– Studiowałem ten kierunek na Uniwersytecie Warszawskim, ale przerwałem naukę po II roku. Dużo wtedy koncertowaliśmy, nagrywaliśmy płytę, nie bardzo wyrabiałem się z czasem. Teraz, z perspektywy lat, trochę żałuję, bo jednak można to było jakoś pogodzić. Ale, kto wie, może jeszcze do tego wrócę…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_