09 maja 2015, 11:02
Jak nie zostałem piłkarzem

Ludzie mi nie wierzą, gdy mówię że pisanie felietonów to trudna i odpowiedzialna praca. – Eee, co pan, takie bzdury to może każdy dzisiaj, pięć minut i gotowe, nawet dzieciak z przedszkola potrafi coś tam skopiować z internetu, wkleić do tekstu i podpisać swoim nazwiskiem-twierdzą sceptycy. Ale ja mam swoje zdanie. O, choćby teraz: aż strach pisać, bo o czymkolwiek to będzie, będzie zawsze o polityce. W Polsce mamy właśnie wybory prezydenckie, w Moskwie obchody Dnia Zwycięstwa, a w Wielkiej Brytanii – przeżywamy właśnie powyborczy kac po wyborach parlamentarnych z czwartku. Wszyscy kłócą się ze wszystkimi, obrażają wzajemnie i obrzucają błotem wyborczym. Choć usłyszałem też coś optymistycznego: lider brytyjskiej partii sprzeciwiającej się imigrantom, Nigel Farage powiedział, że jeśli nie zostanie wybrany, to zrezygnuje z polityki. To zupełna nowość, bo do tej pory politycy kurczowo trzymali się polityki jak rozbitkowie tratwy Meduzy. A kiedy zdarzyło im się przegrać wybory, dopiero wtedy wkręcali się do polityki na całego. Jak to możliwe? To proste: okres, kiedy byli oficjalnymi politykami, wykorzystywali na załatwienie sobie znajomości, zakumplowanie się z odpowiednimi ludźmi, budowę sojuszy i rozpoznanie wrogów. Niestety załatwianie sobie znajomości trwało tyle czasu, że zabrakło go na pracę dla społeczeństwa, więc przegrywali w następnych wyborach. Ale za to mieli już obiecaną posadę dyrektora, prezesa albo doradcy, więc nie dziwcie się byłym politykom, że zaraz po wyborach znowu ich zobaczycie w mediach. Taki ich los. Dlatego dziś postanowiłem całkowicie porzucić tematykę polityczną. Opowiem wam o tym, jak nie zostałem piłkarzem. Nie byle jakim, grającym w lidze oldbojów, czy ekstraklasie podwórkowej, ale prawdziwą gwiazdą światowego futbolu. Było mi to pisane, ale jednak nie skorzystałem z okazji, którą przygotował dla mnie los.

Pierwszą zabawą, jaką pamiętam z dzieciństwa, było – poza graniem na nerwach starszemu bratu – granie w piłkę z kolegami z sąsiedztwa. Sprzyjała nam podwórkowa topografia: bramką był trzepak do dywanów a wysokie podania „na główkę” ćwiczyliśmy przez siatkę odgradzającą nasze podwórka. To był etap młodszego juniora, czyli czasy gdy na śniadanie musieliśmy obowiązkowo jeść kaszę manną i kłaść się spać o godzinie dwudziestej, co jak wiadomo w naszej szerokości geograficznej jest środkiem dnia a nie późnym wieczorem. W czasach szkolnych było ciut lepiej: boisko powiększyło się do rozmiarów sporego placu szkolnego a bramki zaczęły przypominać te prawdziwe, znane z telewizji. Graliśmy na każdej przerwie, wiosną, latem i jesienią. Zimą też graliśmy, choć innych chłopacy trochę się nam dziwili, bo ganialiśmy za piłką w śniegu. Tak, w tamtych czasach jeszcze nikt nie bredził w gazetach na temat ocieplenia klimatycznego i kiedy przychodziła zima, to śniegu zawsze spadło od cholery dużo. Po zimowym meczu byliśmy kompletnie przemoczeni, ale to nie przeszkadzało, bo mieliśmy MOTYWACJĘ. Nasza narodowa drużyna piłkarska, najpierw pod kierunkiem Górskiego, potem Piechniczka, wygrywała mecze na mistrzostwach i mundialach. Byliśmy piłkarską potęgą na skalę światową. Ale ważna była również skala mikro, nasza lokalna drużyna piłkarska też liczyła się w grze. Pod koniec pewnego sezonu walczyła nawet o awans do wyższej ligi. To było prawdziwe piłkarskie święto całego miasta. Myślę że tamtego dnia na stadion przyszli wszyscy, może tylko z wyjątkiem osesków i zniedołężniałych staruszków. Byli nasi rodzice, wujowie, ciotki, kucharki, fryzjerzy, byli żołnierze i taksówkarze, księża i ateiści a nawet odbywający wyroki, pod warunkiem że otrzymali przepustkę, po prostu byli wszyscy. Stadion pękał w szwach, temperatura emocji groziła w każdej chwili erupcją, gardła tysięcy kibiców wykrzykiwały patriotyczne hasła zagrzewające do boju naszych piłkarzy i ubliżające drużynie przeciwników. Wszystko na nic. Nasi przegrali i nie awansowali. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był styl w jakim to zrobili. Nie wykorzystali ewidentnych darów losu – najlepszy piłkarz zespołu, mój idol, w sytuacji sam na sam z bramkarzem – katastrofalnie spudłował. Nie strzeliliśmy też karnego. Nie wykorzystaliśmy wielu dogodnych okazji. Do domów wracaliśmy ochrypnięci od kibicowania i załamani. Nasz ukochany zespół przegrał wszystko co mógł, choć powinien z łatwością wygrać. Mój idol okazał się jednym z najgorszych piłkarzy na boisku i przy okazji złamał nieźle zapowiadającą się karierę. Wtedy postanowiłem, że nie będę piłkarzem.

 

Andrzej Kisiel

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_