07 kwietnia 2015, 09:29 | Autor: admin
W idei czystej formy

– Witkacy, Różewicz, Mrożek… Ich twórczość jest uniwersalna, a jednak ciągle mało znana – wśród Brytyjczyków, ale także mieszkających na Wyspach Polaków. Warto to zmienić – mówi Małgorzata Cohen, reżyserka i założycielka Teatru „Uwaga: Standing Room Only”, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Małgorzata Cohen
Małgorzata Cohen

Wasz teatr powstał niedawno.

Dokładnie rok temu. Kończyłam studia z reżyserii teatralnej na St Mary’s University, gdzie jako pracę dyplomową przygotowałam sztukę Witkacego „Wariat i zakonnica”. Przedstawienie zebrało bardzo dobre recenzje, ludzie gratulowali mi pomysłu i realizacji. Pomyślałam, że warto to kontynuować na szerszą skalę, z własnym teatrem.

Skierowanym do Brytyjczyków?

Do wszystkich. Nasz przekaz adresujemy głównie do Brytyjczyków i Polaków, ale też do przedstawicieli innych nacji – ludzi, którzy w adaptacjach dzieł literatury polskiej znajdą coś dla siebie.

W Londynie działa już trochę polskich grup teatralnych.

Tyle że skupiają się one głównie na twórczości klasyków, typu Mickiewicz, Wyspiański, Fredro… Natomiast jest nisza jeśli chodzi o absurd, groteskę, tragifarsę. Różni nas również to, że przedstawienia przygotowujemy wyłącznie w języku angielskim.

W założeniu kierujemy się ideą czystej formy. To powracające pytanie o to, czego oczekujemy po teatrze? Czy tego, co widzimy u sąsiada, na podwórku, za oknem, czy raczej czegoś niesamowitego, metafizycznego – scenicznego snu, w którym uczestnicy przedstawienia partycypują, a którego nigdy wcześniej nie doświadczyli. To próba wyrwania widza z otępienia codzienności i pobudzenia do definiowania sensu istnienia.

Ten klimat trafi do tutejszych odbiorców?

Jestem o tym przekonana. W Londynie mieszka bardzo wielu Polaków, którzy poza prozą codziennego życia szukają swojego miejsca na ziemi, zadają sobie egzystencjalne pytania, nie do końca albo wcale znajdując na nie odpowiedzi w przekazie tzw. oficjalnego nurtu. Dla nich kontakt z rodzimą kulturą ma duże znaczenie. Również Brytyjczycy są ciekawi czegoś innego, czegoś co trudno doświadczyć gdzie indziej.

Dobrze ilustruje to ubiegłoroczna premiera „Wariata i zakonnicy”. Po spektaklu, który odbył się w Chelsea Theatre, na widowni zapanowała cisza. To było niesamowite, po raz pierwszy spotkałam się z czymś takim. Ludzie potrzebowali trochę czasu, żeby ochłonąć i dojść do siebie po tym, co przed chwilą zobaczyli. A później była burza braw i gratulacje. Ktoś podszedł do mnie mówiąc, że dzięki tej sztuce zrozumiał twórczość Witkacego, do którego wcześniej nie miał przekonania i zawsze go unikał.

W ciągu pięciu dni wystawiliśmy pięć spektakli, a sala mogąca pomieścić około 100 osób niemal na każdym z nich była wypełniona po brzegi. Ukoronowaniem naszej pracy były 4-gwiazdkowe recenzje (w 5-stopniowej skali – przyp. pg).

Dlatego, że przekaz Witkacego jest uniwersalny?

To, poza artystycznym kunsztem, cecha charakterystyczna jego dzieł. „Wariat i zakonnica” została napisana w 1923 roku, ale równie dobrze mogłaby powstać teraz. Poruszana w tej sztuce problematyka jest bowiem ciągle aktualna – cały czas zmagamy się z podobnymi doświadczeniami, chociaż zmieniają się nazwy. Wtedy była to instrumentalizacja, industrializacja, inwazja maszyn – na rynku i w ludzkiej świadomości. Z kolei teraz odpowiednikiem tego są media społecznościowe, internet, coraz bardziej zaawansowana technika. Można chodzić cały dzień po mieście i z nikim nie zamienić słowa, brak łączności i więzi z drugim człowiekiem są znakiem czasów. Co więcej, wzrasta obawa przed terroryzmem i systemami totalitarnymi. Tamten rewolucyjno-wojenny klimat lat 20. i 30. ubiegłego stulecia powraca w pełnej krasie. Człowiek jest tylko trybikiem w wielkiej machinie, a jednocześnie tzw. choroba cywilizacyjna zbiera swoje żniwo. Żyjemy w miarę wygodnie, konsumpcyjnie, dobra materialne są na wyciągnięcie ręki. Tylko jaki w tym wszystkim jest sens ludzkiego bytu? Witkacy cierpiał na ból beznadziejnej codzienności, co przekładało się na jego twórczość.

Ale nie znalazł na to antidotum.

Bo to trudne wyzwanie, każdy musi się z nim zmierzyć sam. Jednak fakt, że pytania często pozostają bez odpowiedzi nie znaczy, żebyśmy ich nie zadawali.

Moja fascynacja Witkacym sięga dawnych czasów. Jako 17-latka w rodzinnym Koszalinie należałam do Teatru Propozycji „Dialog”. Przez wiele tygodni przygotowywaliśmy się do wystawienia właśnie „Wariata i zakonnicy”, sztuki w której grałam siostrę Annę. Niestety, w związku z komplikacjami rodzinnymi tuż przed premierą musiałam zrezygnować z tej roli. Niemniej postać Anny na zawsze wryła się w moją świadomość. Podobne jak sam Witkacy. I nie zmienił tego fakt, że od dawna mieszkam poza Polską, na co dzień mając do czynienia z innym światem, inną kulturą.

Łatwo było w niej znaleźć swoje miejsce?

Bardzo trudno. Powiem więcej – ja ciągle go szukam. Do Londynu wyjechałam po skończeniu liceum, 20 lat temu. Chciałam nauczyć się angielskiego, zobaczyć jak wygląda życie na Zachodzie, posmakować czegoś innego. Długo kursowałam między Polską i Anglią i dopiero po ośmiu latach, po wyjściu za mąż, zdecydowałam się na stałe zakotwiczyć w brytyjskiej stolicy. W międzyczasie skończyłam filologię angielską na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, a następnie translację na London Metropolitan University. Obecnie uczę języka angielskiego w City of Westminster College.

Różne rzeczy w życiu robiłam, jednak moją pasją zawsze był teatr. Chodziłam na przedstawienia, podpatrywałam zawodowców, a w końcu sama postanowiłam zająć się tym profesjonalnie. Ukończyłam kurs aktorski w City Literary Institute, a potem reżyserię teatralną na St Mary’s University, co zaowocowało założeniem własnego teatru. No i pierwszą sztuką.

Ale już szykujecie kolejną…

W międzyczasie, trochę na boku, wyreżyserowałam 20-minutowy spektakl Craiga Jordana-Bakera „Sleep of Reason”, który został wystawiony na festiwalu „Playground: New Writing Showcase”. Natomiast teraz żyję kolejnym projektem – „Szaloną lokomotywą” Witkacego, z angielskim tytułem „The Crazy Locomotive”. Sztuka zostanie pokazana w Tristan Bates Theatre na Covent Garden. Pięć spektakli, pierwszy tydzień czerwca. Będzie się działo, bo przedstawienie jest barwne, żywe, pełne muzyki. A zagra w nim aż 12 aktorów.

To zawodowcy?

Wszyscy ludzie, których angażuję, są profesjonalistami, absolwentami szkół teatralnych. Zarówno Polacy, jak i Brytyjczycy, chociaż z dominacją tych drugich.

Ważna jest stabilna baza, bo plany na przyszłość mamy ambitne. W sierpniu na Festiwalu Teatralnym w Edynburgu zostanie pokazana sztuka „Sad Hotel” Davida Foleya, którą wyreżyseruję dla Cool Hand Productions. Natomiast w przyszłym roku w planach jest nowa polska produkcja, a docelowo zamierzamy przygotowywać trzy przedstawienia rocznie.

Ale nie tylko Witkacego.

Nie tylko. Myślę na przykład o „Naszej małej stabilizacji” Tadeusza Różewicza – wzruszającej historii, w której tak pięknie zostało uwypuklone doświadczenie ludzkiej egzystencji i bólu serca. A także powracające pytanie – czy jesteśmy szczęśliwi, kiedy w końcu osiągniemy życiową stabilizację?

A jesteśmy?

Na pewno nie wszyscy. Jednak, to paradoks, bo przecież bez stabilizacji trudno żyć. Jaki więc jest ten wymarzony cel do którego dążymy?

W dalszej kolejności zamierzam wyreżyserować „Tango” Sławomira Mrożka i „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Tą ostatnią sama przetłumaczę na angielski.

Jaka jest obecnie kondycja londyńskiej sceny teatralnej?

Mimo kryzysu i wszystkich związanych z tym ograniczeń bardzo dobra. Najważniejsze teatry komercyjne są dofinansowywane przez państwo, na frekwencję z reguły nie narzekają. Ale jednocześnie powstaje coraz więcej przedsięwzięć niekomercyjnych, małych teatrów jest już około 3 tysiące. Wystawiają swoje produkcje często przed bardzo kameralną publicznością, liczącą od kilkunastu do kilkudziesięciu widzów. I mają swoich odbiorców. To jest właśnie magia sztuki i urok Londynu…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_