09 września 2013, 09:26 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Hipokryzja

Pod koniec lipca minister ds. biznesu i edukacji Matthew Hancock wyjaśniał brytyjskim przedsiębiorcom zasadność zatrudniania Brytyjczyków, głównie odwołując się do poczucia solidarności wyspiarzy. Minister tłumaczył, że powinni zatrudniać swoich rodaków, chociaż poniekąd rozumie, dlaczego tego nie robią. Minister wyraził opinię, iż przedsiębiorcy zatrudniają imigrantów z powodu „braków edukacyjnych” Brytyjczyków i zapowiedział uruchomienie specjalnego programu stażów i praktyk. Z jednej strony, trudno nie przyznać ministrowi racji. Na zdrowy rozum, komu winien kraj oddać pierwszeństwo w przywilejach, jeśli nie jego własnym obywatelom, z dziada pradziada, lub choćby rodzica? Jest to argumentacja ekonomicznie nie do przyjęcia i zarazem nie do odrzucenia, jeśli przyłożyć miarę zdrowego egoizmu, bez którego narody by nie przetrwały. Gdzie tu hipokryzja? Rozsądek podpowiada, że minister ma rację. Ale który emigrant z rozsądkiem, zatrudniony przez brytyjskiego przedsiębiorcę, zwróciłby mu na to uwagę?

12 sierpnia do mediów wyciekła treść przemówienia Chrisa Bryanta, ministra ds. imigracji w laburzystowskim gabinecie cieni. W swoim wystąpieniu oskarżył Tesco, że przeniosło swe centrum dystrybucji do Kentu, gdzie znaczący odsetek personelu pochodzi z krajów bloku wschodniego. Drugiemu gigantowi, firmie Next zarzucił, że w zeszłym roku sprowadziła pięciuset pracowników z Polski, a w tym roku zatrudniła kolejnych trzystu. Minister nie odkrył świata twierdząc, że polscy pracownicy zatrudniani tymczasowo są znacznie tańsi niż miejscowa siła robocza. Tak było od przysłowiowego zarania, nic nie zmieniło się po 2004 r., wręcz przeciwnie. Rozkwitł wybujale przemysł pseudo-tymczasowych agencji, rekrutujących pracowników nisko wykwalifikowanych, jak się okazuje do stałej pracy, ale na gorszych, bo wciąż tymczasowych, warunkach. Nikt nie bierze się za agencje, choć to one rozbestwiły tutejszy rynek pracy, o pogwałceniu etyki nie wspominając. Next wyparł się wszystkiego i podkreślił, iż pracownicy z Polski kosztują tyle samo, co miejscowi. A Polaków sprowadzono, bo nie było chętnych w mieście South Elmsail do obsługi letnich wyprzedaży.

Swoje przemówienie, laburzystowski minister Bryant zamierzał wygłosić dla znanego think thanku Public Policy Research. Tego samego, który popisał się ogłoszeniem w 2009 r. wyników badań, uspokajających i kompletnie nie odpowiadających rzeczywistości, które pokazywały, iż liczna obecność emigrantów nie wpływa szkodliwie na brytyjski rynek pracy. Specjaliści przekonywali, że brakuje dowodów na to, iż gigantyczna migracja z Europy Wschodniej wywiera negatywny wpływ na wysokość stawek czy poziom bezrobocia w kraju. Wręcz przeciwnie, miała wpływać pozytywnie, i na jedno, i na drugie. Według ówczesnych „wyliczeń”, jednoprocentowy wzrost w populacji emigrantów w wieku zdolnym do pracy spowodowałby spadek średniej płacy jedynie o 0,3%. Izba Gmin poinformowała niedawno, że pensje brytyjskich pracowników niewykwalifikowanych, w ostatnich trzech latach, zmalały o 5,5 procent, bardziej niż w krajach dotkniętych kryzysem strefy euro.

Daily Mail, w nagłówku z 12 sierpnia prześmiewczo wybił słowo „finally”. Minister partii pracy „w końcu” przyznaje, że zalew emigrantów jest pokłosiem rezygnacji z narzędzi kontroli. W odniesieniu do słów ministra, Guardian ogłosił tego dnia truizmy: w świetle prawa, dyskryminacja pracowników z kraju UE jest nielegalna, wszyscy są równi, bez względu na to, skąd pochodzą. Hipokryzja Guardiana była 12 sierpnia urzekająca. Uczestniczka internetowej dyskusji na tematy wyjazdowo-zarobkowe informuje: „Ja pracowałam 5 lat w Tesco w MILTON KEYNES, na zmianach nocnych na sklepie… i już jak nas sprowadzili z Polski to dowiedziałam się, że na gorszych warunkach… niższe płace… nadgodziny mniej płatne… a to było w 2005 roku”.

„Zatykającą dech w piersiach” nazwał The Telegraph laburzystowską hipokryzję wobec zagranicznych pracowników, wyzierającą z wystąpienia ministra Bryanta. „Jego główny zarzut – komentował Philip Johnston – iż pracownicy z Europy Wschodniej są przyczyną zaniżania płacy pracowników brytyjskich, jest teraz mało odkrywczy. (…) Pracownicy zagraniczni zajęli 80 procent nowo utworzonych miejsc pracy, mimo że laburzyści twierdzili, iż po prostu zajmują te, których Brytyjczycy nie chcą. Istnieje jeszcze jeden fakt, z powodu którego Brytyjczycy nie chcą pracować,  a który Pan Bryant starannie zignorował – zasiłki są tak wysokie, iż wolą raczej pozostać w domach, niż stawać do rywalizacji o nisko płatne zajęcia”.

Wyjątkową przytomnością wykazał się znany kucharz Jamie Olivier, który też zabrał głos, jako przedsiębiorca i osoba, oferująca zatrudnienie. „Kiedy ja pracowałem w branży gastronomicznej, normą było to, że tygodniowo pracowało się od 80 do 100 godzin. Unia Europejska wprowadziła regulacje i teraz ten zakres wynosi maksymalnie 48 godzin, co kiedyś oznaczało pół tygodnia mojej pracy. Dziś mam do czynienia z młodymi Brytyjczykami, którym nie chce się nawet tyle przepracować w restauracji. Przychodzi do mnie matka wyrośniętego 23-latka i skarży się, że po tygodniu pracy u mnie jej syn jest zmęczony. Myślę, że nasi europejscy przyjaciele są dużo silniejsi, twardsi niż młodzi Brytyjczycy. Gdybym w swoich lokalach nie miał ani jednego imigranta, to jutro mógłbym równie dobrze zamknąć wszystkie te restauracje. Nie byłbym w stanie znaleźć dobrego zastępstwa za nich, szukając wśród moich rodaków. Wszyscy bardzo łatwo narzekamy na imigrację, na cudzoziemców. Oczywiście mam świadomość, że jak ze wszystkim, również tutaj są pewne problemy. Ale to właśnie imigranci jak mało kto potrafią pracować w trudnych warunkach. Tymczasem nawet staruszkowie narzekają dziś na naszą młodzież. Coś w tym jest, skoro dla większości z nich praca w kuchni jest zbyt ciężka i męcząca” (za: Moja Wyspa).

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_